piątek, czerwca 30, 2006

Troszkę większa Rowerowa Masa Krytyczna

Co się działo od rana – nie istotne, powiem tylko tyle, że miło zaskoczyły mnie właściwie wszystkie panie, w urzędzie pracy na Czarneckiego. Nie dość że uprzejme, to niektóre jeszcze wyjątkowo ładne. No wiem, świat stanął na głowie, skoro mamy instytucje państwowe, do których wchodzi się bez strachu, a wychodzi po chwili, gdy już się zostanie szybko i fachowo obsłużonym. Do teraz nie mogę się otrząsnąć z szoku... Szczególnie, przez to, że odwiedziłem dziś moje byłe miejsce pracy, a właściwie jego księgowość i dział kadr, gdzie nic nie uległo tak drastycznym zmianom. Tam, cały czas byłem starym, dobrym i oczywiście niechcianym intruzem, dla którego trzeba coś zrobić, „bo taka praca” :P

Ale nie o tym miało być, miało być o Rowerowej Masie Krytycznej, która jak co miesiąc odbyła się w ostatni patek miesiąca (dziwne, jak trudno niektórym zapamiętać ta zasadę...).
Ku memu zaskoczeniu, pomiędzy rozsianymi tu i ówdzie kilkuosobowymi grupkami rowerzystów, krążył Marcin Hyła, wraz z kamerzystą i dźwiękowcem. Mimo że zależy mi na promowaniu Masy, ten widok wcale mnie nie ucieszył... Dlaczego? Dlatego, że pieszych pod ratuszem było więcej niż rowerzystów. Jak zwykle i nie po raz ostatni tego dnia, nie liczyłem, więc tylko „na oko” mogę powiedzieć, że rowerzystów czekających na Mase, było około dwudziestu... Zwyczajnie zrobiło mi się wstyd... Żeby na Masie Krytycznej, w „punkcie zbornym”, na 5 - 10 minut przed ruszeniem, rowerzystów trzeba było szukać wśród pieszych... Heh... Nie mam pojęcia dlaczego tak nas mało... W zeszłym roku, o tym mniej więcej czasie, było nas ponad dwustu...


I tak sobie stałem, wstydziłem się, kontemplując w wolnych chwilach, fakt, Iż po raz kolejny, z moich znajomych, stawili się tylko nikt, z nikim, oraz pewnie jak zwykle później dołączający nikt...

Myliłem się, tym razem pojawił się Martinez i to nie sam, bo z kolegą i dwiema koleżankami, za co, jestem mu niezmiernie wdzięczny (interpretujcie dowolnie ;)).

Około 18:30 ruszyliśmy. Do tego czasu zebrało się nas około sześćdziesięciu osób, co imponującym wynikiem nie jest, ale zdecydowanie lepszym, niż poprzednim razem. Z Rynku wyjechaliśmy, jak zwykle ulicą Szkolną, odbijając z niej w Podgórną.

I dalej w prawo na Aleję Marcinkowskiego, z której skręciliśmy w 27 Grudnia.






I od tego miejsca, opis robi się skomplikowany. Powiem szczerze, że nie wiem, czy potrafię dokładnie z pamięci odtworzyć przebyta trasę, ale mam nadzieję, że jeśli gdzieś się pomylę, zostanę w komentarzach poprawiony ;)

Z rzeczonego 27 Grudnia, odbiliśmy w Kantaka i dalej, co raczej oczywiste Św. Marcin. Gdy już myślałem, że dotrzemy do Ronda Kaponiera, skręciliśmy w Al. Niepodległości


Spotkaliśmy tam policyjnego volkswagena, zwanego potocznie...Lodówą :P Jechaliśmy za nim chwilkę, czując się prawie jak pod eskortą :P Nasi dzielni stróże prawa, postanowili skręcić w ulicę Libelta. No bynajmniej nie czuliśmy się gorsi i odbiliśmy za nimi :)

A z Libelta, w Roosvelta,



która dotoczyliśmy się do upragnionej Kaponiery :) Dlaczego upragnionej? Nie mam pojęcia, ale mam wrażenie, że właśnie jeżdżenie dookoła ronda, jest najprzyjemniejszą częścią każdego masowego przejazdu ;)

Po kilkakrotnym okrążeniu tegoż ronda, odbiliśmy nie wiedzieć czemu w ulicę Zwierzyniecką, od tego momentu rozpoczęła się najdziwniejsza część przejazdu.

Ciekawscy zapytają, dlaczego najdziwniejsza, już tłumaczę. Jak zapewne wszystkim wiadomo, a jeśli komuś niewiadomo, to niech wie, że celem Rowerowych Mas Krytycznych, jest pokazanie się w mieście, w ruchu ulicznym, by kierowcy jak i piesi, dostrzegli nas, rowerzystów, by władze nas dostrzegły, by ścieżek rowerowych było więcej, by... A co ja będę tłumaczył kto chętny niech kliknie i poczyta KLIK.

W każdym razie, powinno być nas widać, tak z ulic i wnętrza blachosmrodów, jak i z chodników. Ulice, które zaraz wymienię, moim skromnym zdaniem nie spełniają tych kryteriów. Były to, po wyjechaniu ze Zwierzynieckiej: Kraszewskiego, która ulicą dość ruchliwą jest, lecz niestety brukowaną, no i daleko tąże ulicą nie zajechaliśmy, gdyż przyszło nam skręcić w pobliską Sienkiewicza, tą do Mickiewicza i gdy wszyscy byli pełni nadziei, że czeka nas jeszcze jeden przejazd przez kaponierę, zboczyliśmy w Słowackiego. Ulicę Słowackiego przejechaliśmy całą, czyli właśnie od Mickiewicza, aż do ul. Ks. Wawrzyniaka. Z niej, w Dąbrowskiego, co pomysłem złym nie było, czego nie można powiedzieć, o szybkim zjechaniu z niej, w Polną... Ale to nam na złe nie wyszło, gdyż z Polnej, wtoczyliśmy się spokojnie w Bukowską, która do przejazdu Masy Krytycznej, nadaje się wręcz znakomicie ;)

Później była Szylinga,

czyli przedłużenie Matejki, z której skręciliśmy w Wyspiańskiego i dalej w „moja” Głogowską, dziwnie opustoszała mimo nie tak znów późnej godziny. Skoro już toczyliśmy się spokojnie Głogowską, nie mogło się obejść, bez skręcenia w Most Dworcowy i przyjemny, choć jak na Masę za szybki, nim zjazd. Moim zdaniem za szybki, bo masa chyba powinna się spokojnie toczyć i trwać jak najdłużej ;) Zaraz za Mostem, wjechaliśmy w ul. Wierzbięcice z której zawróciliśmy w Górną Wildę.

Dalszej drogi właściwie nie musiał bym opisywać, bo to tradycyjny przejazd deptakiem, i przez podgórną i Wrocławską powrót na Stary Rynek.

I to chyba na tyle, kolejna Masa zaliczona ;)

W ramach krótkiego podsumowania, powiem tylko, że w moim odczuciu, Masa była udana. Bo nawet takie wpadki jak puste i nie uczęszczane ulice, mają swoje zalety. Chociażby taką, że po prostu miło jest, kulać się spokojnie na rowerze, w miłym towarzystwie, nie zaprzątając sobie głowy samochodami itp. No i dzięki temu trwała dłużej :) Przejechaliśmy około12km, a zajęło nam to około półtorej godziny.
Tak więc szczerzę dziękuję Kamili, za całkiem niezłe prowadzenie nas, a Trotylowi, za pojawienie się, z nowymi uczestnikami i mam nadzieję, że trwałe zarażenie ich tego typu imprezami ;)

Do następnej, mam nadzieję że liczniejszej Rowerowej Masy Krytycznej ;)

Etykiety:

czwartek, czerwca 29, 2006

Aneks do posta poprzedniego, czyli "NzJPz"

Państwo wybaczą, iż wracam do zamkniętego tematu, ale obawiam się że muszę.. W wielu (czyli wszystkich trzech) czytających ten tekst umysłach, pojawia się zapewne pytanie „dlaczego?”. Otóż przyczyna, czy też raczej „przyczyn” jest prosta, tudzież prosty.
Jest nim pewien, bynajmniej nie prosty, bo wykształcony i chyba najmądrzejszy człowiek jakiego znam. Mój i nie tylko mój drogi kolega Marcin R. Nie opisze tutaj szerzej Marcina, bo przypuszczam iż nie wystarczyło by mi na to czasu, życia i miejsca na blogu. Powiem tylko tyle, że wyrażać mogę się o nim, chyba tylko i wyłącznie w superlatywach (jako że jestem złośliwy z natury, musze dodać, byście zwrócili szczególną uwagę na słowo „chyba” w powyższym zdaniu, dziękuje ;)). A dlaczego w ogóle o nim piszę? Powodem jest tekst, który wręcz rzucił się na mnie, po dzisiejszym powrocie z kiosku do domu i odpaleniu komunikatora. Pozwolę sobie przytoczyć tenże tekst:

17:04:05 Marcin biblioteka
Jesteś Świnią!!!Do entej potęgi!!!Moje serce krwawi-to rozwód kochanków!!!Łajdaku!!!
17:04:32 Marcin biblioteka
O Monice to napisałeś, a o mnie to ani głupiej literki...GADZINO!!!


Co to miało znaczyć? Otóż jak zapewne pamiętacie, a kto nie pamięta, niech do poprzedniej notki zerknie i sobie przypomni, poprzednia sobotę, a dokładniej cały sobotni dzień spędziłem „pracując” w bibliotece. Opisałem to z grubsza, wspominając i pół dnia przegadałem z Moniką, nie wspomniałem natomiast, iż drugie pół, przesiedziałem w informacji, z wyżej wspomnianym Marcinem. Wiec przyjdzie mi to, w tej właśnie notatce streścić.Ale nim do tego przystąpię, czuje się zobowiązany, pokazać wam inicjatora tego postu. Wiem że nie powinienem, wiem że mi się za to oberwie, ale wiem też, jak będzie wyglądał Marcin, gdy będę obrywał. Zakładam iż ostatni widok w moim życiu, będzie mniej więcej tak:

A dlaczego wróżę sobie rychła śmierć? Bo kolega Marcin, nie życzy sobie, by go pokazywać, a dlaczego to robię? Bo jestem złośliwy, co już ustaliliśmy na samym początku tego posta :]

Więc jak już wcześniej nadmieniłem, drugą połowę dnia, spędziłem w większości w pokoju nr 4, beztrosko korzystając z komputera oraz Internetu, a nawet oglądając mecz, a raczej jego fragmenty, na małym, przenośnym telewizorze mojego zacnego kolegi. O fakcie, iż cały ten czas, umilały mi rozmowy z Marcinem, na tematy wszelaki, wspominać chyba nie muszę. Nie muszę tez zapewne wspominać, że tak spędzony czas, to naprawdę przyjemność, a nie praca. Tematy naszych rozmów, czy tez to, czego o Internecie mojego kolegę „uczyłem”, to tylko i wyłącznie nasza sprawa, więc chyba na tym, przyjdzie mi zakończyć uzupełnienie odnośnie sobotniego dnia.


Chce tylko zaznaczyć, że to co pisałem o Marcinie nie jest ironią, wszystkie wyrażane na jego temat myśli są szczere i jak najbardziej prawdziwe. A że podane w przewrotnej formie... Cóż... Coś już chyba gdzieś pisałem o mojej złośliwości... ;)


A tu, pytanie do samego opisywanego:
Zadowolony? :> Czekam na stosowny komentarz :>

P.S.
Mam nadzieję iż wszyscy zauważyli, iż cytowany przeze mnie fragment rozmowy na gg, ma humorystyczny akcent Posted by Picasa

sobota, czerwca 24, 2006

Nocne z Jackiem Poznania zwiedzanie

Sobota, godzina dwudziesta około trzydzieści, właśnie usiadłem do kompa, po 12h w bibliotece. Dla ciekawskich, nie, nie pracuje tam już, no chyba, ze tak jak właśnie tej soboty, zastępowałem kolegę. Za oczywiście sympatyczną gotówkę ;) I tak siedzę przy tym kompie, aż tu nagle, z tak zwanego znienacka, za pomocą swojskiego „Jesteś?” zagaduje mnie Jacek. Jako że byłem, to się przyznałem. Jac zapytał mnie, czy nie wybrał bym się na Maltę, do kina letniego na film. Według jego informacji, o 22:00 miał się odbyć seans filmu polskiego ”Vinci”. Powiem szczerze, że nie wiedziałem co robić. Jak już wcześniej wspomniałem, ostatnie 12h spędziłem w można by powiedzieć pracy, obiadu w domu nie mam, bo rodzice na wioskowym wojażu, wiec cos samemu uszykować by trzeba, no i niewyspany jestem, w końcu spałem jakieś 4h, co nie jest może jakaś drastycznie mała ilością czasu, ale po całym dniu na nogach, daje o sobie znać.
Z drugiej strony... Tak nic z sobotniego dnia nie mieć? Co prawda miło spędziłem czas na pogaduszkach z Moniką, której to akurat przypadło dyżurowanie na wypożyczalni tegoż dnia do godziny czternastej. Ale jednak trochę świeżego powietrza i film, o którym słyszałem tylko że do najgorszych nie należy, mogłyby być, naprawdę miłym zakończeniem dnia. Poza tym, to tak naprawdę nigdy jeszcze nie byłem w nadmaltańskim kinie letnim.
I że tak powiem – sie przemogłem sie.
Wszamałem coś na szybko, po czym umówiony już z Jackiem, pod „skrajna cyferka”, niepewny znaczenia tegoż określenia i z założenia spóźniony, ruszyłem da Maltę.
Dojazd, zajął mi jakieś 11 minut. Ale to zasługa tego, iż cała drogę jest zupełnie z górki, no i pasowały mi światła po drodze. Tak, wiem że to brzmi niewiarygodnie, ale naprawdę sygnalizacja świetlna okazała się być tym razem łaskawa, co w poznaniu, zdarza się zdecydowanie rzadziej niż sporadycznie. Gdy znalazłem się pod „skrajną cyferką”, okazało się, że ku mojemu zdziwieniu, niema tam Jacka... Pokręciłem się chwilkę, a krótko przed 22, wykonałem telefon, pytając czy to ja cos pomieszałem, czy on nie dojechał. Nie pomyliłem miejsc :]
Pokręciłem się jeszcze jakiś moment, czy też może dwa, po których zjawił się Jac i ruszyliśmy w kierunku kina.
Dotarliśmy z małym poślizgiem, powiedzmy ze dziesięciominutowym. Nie straciliśmy nic, tudzież niczego. Dlaczego? Bo ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, okazało się, że zamiast filmu, transmitowany jest koncert, jak to Jacek później wyczytał z tablicy informacyjnej, „Depech Mode”. I to by było na tyle, jeśli idzie o mój pierwszy wypad na Maltę, do kina letniego...
Nie zastanawiając się wiele, odjechaliśmy kawałek, by rozsiąść się na trawie, nieopodal wody. Mieliśmy stamtąd piękny wręcz widok, na odbywającą się po drugiej stronie jeziora imprezę w stylu „JADZIEM!!”. Dzięki tak doborowemu towarzystwu, nie brakowało nam pomysłów do żartów i głupich tekstów, na temat wspaniałego barszczu polskiej młodzieży (tak, dobrze czytacie, „barszczu”, a dlaczego? No cóż... „śmietankę”, robi się z mleka, a z czego jest barszcz, chyba nie muszę mówić :]).

I tak posiedzielim na trawce, ponażekalim, pośmielim się, po czym, gdy zaczęło robić się chłodniej, postanowiliśmy wsiąść na rowery i trochę się rozruszać. I tu pojawił się, odwieczny Jacka i mój problem, objawiający się jakże głębokim, wyrażającym ogromną wiarę w naszą pomysłowość pytaniem „dokąd?”. Jako, że jak zwykle nasza niezrównana wręcz błyskotliwość pokazała co potrafi, czyli nic pojechaliśmy sobie do końca Malty, gdyż okrążenie jej, nie było zapewne możliwe, dzięki odbywającej się „jadziemowej” imprezie, zawróciliśmy, dojechaliśmy do początku, gdzie z daleka można by rzec podziwialiśmy pokaz sztucznych ogni. Później jeszcze krótka przejażdżka i kolejny raz pytanie „co dalej?” (taka inna wersja „dokąd”).
W końcu, Jac rzucił naprawdę rewelacyjny pomysł. A mianowicie, by strzelić fotkę pomnikowi, czy też może raczej figurze latarnika który stoi przy skrzyżowaniu ulic Grobla i Za Groblą.Tak więc z Malty, pięknie, co zresztą widać na załączonym obrazku Mostem Rocha, udaliśmy się w kierunku latarnika.

Latarnik, oświetlany przez wmontowane u jego stóp reflektory, wyglądał naprawdę fajnie. Niestety chyba przepaliła się latarnia którą odpalał, więc nie można go było podziwiać w całej okazałości. Poza tym, jak już pisałem nie raz i pewnie jeszcze nie raz napiszę – telefon, to nie aparat, a w nocy, widać to zdecydowanie wyraźniej, niż za dnia... Ale latarnik chyba i tak jakoś wyszedł (z naciskiem na „jakoś”...).

Udaliśmy się później, Groblą w stronę Katedry. Jac nigdy nie miał jej okazji podziwiać w nocy, bez natłoku ludzi, gdy panuje spokój, a dzięki odpowiedniemu oświetleniu, można wręcz poczuć jej monumentalność... Naprawdę warto...

Spędziliśmy tam trochę czasu i zdecydowaliśmy, udać się jeszcze na Śródkę, Jac chciał zobaczyć, gdzie znajduje się Kino Malta (nie mylić z Kinem Letnim na Malcie”). Śródka, ma niepowtarzalny klimat...To naprawdę jedna z najstarszych części miasta, która mimo swej złej sławy, nabytej dzięki tak zwanemu „elementowi”, jest urokliwym miejscem, taką maszyną czasu, która pozwala cofnąć się w miedzy i powojenne.

I to chyba na tyle... Stamtąd udaliśmy się już do domów, gdyż nieubłaganie nadchodziła druga w nocy. Więc udaliśmy się w kierunku centrum, po drodze rozdzielając, każdy w swoją stronę. W domu wylądowałem około 2:10 ;)

Ot koniec notki, już drugiej napisanej tego dnia... A została jeszcze jedna, zaległa... Kto wie, może jutro się zmobilizuje ;)
Do następnej ;) Posted by Picasa

czwartek, czerwca 22, 2006

Nowy członek rodziny

Nie, nie, nie. Nie dorobiłem się, jak to może zasugerować tytuł postu, rodzeństwa. Nie chodzi też o bratanicę, lub bratanka. I na szczęście, bo jakoś mi się nie śpieszy („Tandol, the pielucha fighter”? nieeeee...), sam też ojcem nie zostałem. Mowa natomiast o... Kocie :) No tak, o kocie, a właściwie kocurku. Jest to jak sami zresztą za chwile zobaczycie, dziesięciotygodniowy malec, o strasznie dlugich nogach i szarym nieco prążkowanym futrze, z białym łapkami i żabotem.

Oczywiście, pierwszego dnia, maluch był kompletnie zdezorientowany i wystraszony, co nawiasem mówią, wcale mnie nie dziwi. Dodatkowym stresem, oprócz podróży i zupełnie nowego otoczenia, był pies... Fokus, jak to na kompletnego psiego wariata przystało 9kto go zna, ten wie o czym mówię), nie potrafił się opanować i na chwilkę opuścić kociaka choć na krok. Rzucił się na niego szczekając. Znaczy... „rzucił się” to nie jest dobre słowo, gdyż jak to on, nie miał złych zamiarów. Chciał po prostu obwąchać kota, ze wszystkich możliwych stron, próbując przy tym poskubać zębami jego futerko.


Hmmm, to pewnie też zabrzmiało drastycznie, więc już tłumaczę na czym, według pewnego czworonoga, polega „skubanie”. Fokus, jako pies co najmniej dziwny, miewa dziwne jazdy. Wyżej wymienione skubanie futra, zwane w naszym domu „ząbkowaniem”, zostało tak nazwane po tym, gdy poprzedni kot, czyli Myszka, przyzwyczaiła się do obecności psa i pozwalała mu się do siebie zbliżać. Fokus podchodził do niej, najczęściej z tyłu, gdzie jak mu jego psia logika podpowiadała jest bezpieczniej i z zadartym nosem, sunął jej zębami po futrze, delikatnie je przy tym podskubując. Mycha, w końcu nawet to chyba trochę polubiła. Bo kto zna koty, ten wie, że jeśli czegoś nie lubią, informują o tym w dość dosadny, a często i bolesny sposób...

Nie obyło się też bez szczekania, co zapewne nie ułatwiło małemu aklimatyzacji... Ale to pierwszego dnia. Drugiego, gdy kocię spędziło tu noc, pokazało na co naprawdę je stać. Dla mnie, maluch jest prawdziwym twardzielem i dosłownie boję się pomyśleć, co to z niego wyrośnie ;) A dlaczego? Przytoczę pewna sytuacje, a dokładniej kolejną konfrontacje z psem.Skoro te zwierzaki, mają żyć ze sobą pod jednym dachem, muszą się do siebie przyzwyczaić i ze sobą oswoić. Postanowiłem z bliska pokazać Fokusowi kota, w tym celu, chwyciłem go za obroże i wszedłem z nim do pokoju rodziców, gdzie kociak miał, a właściwie ciągle ma, swój azyl. Z psem na uwięzi, zbliżyłem się do kota, który zamiast uciekać w popłochu, przed kilkakrotnie większym od siebie i próbującym się wyrwać w jego stronę, posapującym i wydającym gamę przeróżnych dziwacznych dźwięków stworem. Usiadł i zaczął wrogo mruczeć i prychać. Ale tylko przez chwilę... Bo widząc, że pies nie za bardzo posiada pole manewru, zwyczajnie położył się na boku, w duchu się zapewne podśmiewając i obserwując psie wysiłki. Moim skromnym zdaniem, wykazał się odwagą i charakterem, jak na kota przystało ;)

Zresztą, dwa dni później, gdy mały, gnany ciekawością świata, zwiał z pokoju korzystając z chwili nieuwagi Pawła, wyszło tak naprawdę na jaw, kto tu rządzi... Okazało się bowiem, że pies, zwyczajnie się małego boi, czy też może po prostu czuje respekt i stara nie zbliżać za bardzo... Znając ostrość kocich pazurów, jestem przekonany, że wyjdzie mu to tylko na zdrowie ;)

I pozostaje jeszcze jedna rzecz. A mianowicie kocie imię. Póki co, jest jedna propozycja, moim zdaniem bardzo trafna, która wysunął młody, brzmi ona „Set”. Powoli i nieśmiało, zaczynamy tak na niego woląc, wiec chyba już tak mu zostanie. Ale z chęcią przeczytam co wy o tym sądzicie i jak wy byście malucha nazwali ;)Do następnego, całkiem niebawem ;) Posted by Picasa

środa, czerwca 21, 2006

Gorszy dzień

Równowaga w przyrodzie być musi.
To wie chyba każdy, a kto nie wie, niech się dowie, lub przekona. Natura, jak i cały świat, skonstruowane są w taki sposób, by nigdy nie było niczego zbyt wiele, lub zbyt mało. Jeśli tylko gdzieś szala przechyli się na którąś stronę, natychmiast (lub też z małym poślizgiem), następuje, lub następują jakieś reakcje łańcuchowe, dzięki którym wszystko wraca do normy.

Tu bym mógł zacząć wykład o ekologii, fizyce kwantowej, czy ewentualnie astronomii (mógłbym, gdybym coś na ten temat wiedział, ale cii). Ale kogo to? Bo nie mnie ;) A jak ktoś chce, to niech sobie poczytać jakieś mądre książki, czy coś... ;)

Ale do rzeczy, jak zapewne wiecie/pamiętacie, ostatni czwartek udało mi się spędzić wręcz rewelacyjnie. Kto nie wie/nie pamięta, niech sobie zerknie pod tego posta, uzbroi się w cierpliwość, czy co tam ma pod ręką i czyta, tudzież przegląda (w miarę możliwości/umiejętności ma się rozumieć).Do czego zmierzam. Otóż w związku ze spędzenie przez mnie naprawdę miłego dnia poza poznaniem, muszę chyba tenże dzień odpokutować. No i odpokutowałem, tak troszkę.. Dziś...

Znaczy.. Nie stało się nic wielkiego, ot niefortunna seria zdarzeń. A tak na dobrą sprawę, jedno zdarzenie. Czyli śmierć dętki... W tylnym kole... Znowu...

Wiem że to i koszta małe i roboty nie za wiele, ale zdarza mi się to zdecydowanie zbyt często... w tym roku drugi raz, a teoretycznie lato, zaczęło się właśnie dziś... Chyba :P
Ogólnie jakoś tak mi wszystko dziś z rak leciało... A to lampka, a to szklanka... Ale zwale to chyba na karb nieznośnego i wręcz upiornego od rana upału...

I kurcze... Podczas pisania tego posta, zagadał mnie na tlenie Sakur. Dyskusja ciekawą, bo dotyczącą homoseksualizmu, homomofobii i w sumie wszystkiego, co się z tymi pojęciami wiąże. Czyli od tego, czym jest homoseksualizm, po to, czy legalizować homoseksualne związki, oraz na co ewentualnie takim związkom zezwolić, oraz co zrobić z tymi, którzy starają się homoseksualizm zwalczać.
Przyznam szczerze, że rozmowa pochłonęła mnie bez reszty i zwyczajnie zapomniałem o czym tu pisałem... No cóż i tak chciałem tylko ponarzekać, na odrobinę pechowy dzień, więc na pewno niczego nie straciliście ;)

A na pocieszenie (jeśli komuś z tego tytułu smutno, rzecz jasna) – ślimaczek

Ot, pełzł był sobie spokojnie, gdy ja prowadziłem mój kulawy rower w stronę oś. Bajkowego. Powiem szczerzę, iż zwyczajnie zazdroszczę mu spokoju i tego, że gdy cos nie gra, może zwyczajnie zacząć udawać, że go niema ;) I chyba każdy by chciał, zawsze móc się schować i przeczekać gorsze chwile. Ale my nie ślimaki (zdecydowanie – na szczęście, bo jakoś się nie widzę w roli obojnaka...) i nie schronienia, a problemy dźwigamy na plecach.Oby było ich coraz mniej ;)

Do następnego, tym razem, naprawdę wczesnego ;) Posted by Picasa

czwartek, czerwca 15, 2006

Naprawdę udany dzień (i naprawdę długa notka)

Zastanawiacie się pewnie, jaki to jest „naprawdę dobry dzień”. No więc „naprawdę dobry dzień” to taki...

A z resztą sami poczytajcie ;)

Dzień przed tymże dniem, a właściwie wieczór przed tymże dniem, Jac, na spółkę z Sakurem, namawiali mnie na mały wypad za miasto, w kierunku Mosiny. Jako że byłem niechętny, bo leniwy jestem i wcześniej wstawać mi się nie chciało, stawiałem czynny, choć tylko słowny opór. Ale ja to zazwyczaj u mnie bywa, dałem się w końcu przekonać :)

Po szybkiej naradzie, doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli Jacek podjedzie po mnie w okolicach godziny 10. No to obliczyłem sobie, że podniesienie mej obfitości jakieś półtorej godziny wcześniej, powinno załatwić sprawę. Naiwniak...

Ledwie zdążyłem otworzyć oczy, do łazienki ruszyła moja mama... Gdy wyszła, wszedł młody, gdy on wyszedł, mamuśka ulokowała się w niej ponownie, by zaraz po wyjściu wpuścić ojca... Gdzieś w połowie tej rodzinno-łazienkowej odysei, zdecydowałem się wysłać do Jacka eskę, by jednak był troszkę po dziesiątej... Grunt to podejmować właściwe decyzje... :D

Gdy już Jac dotarł, a ja spełzłem na dół, udaliśmy się, że tak to ujmę „trasą Syrenkowską” (nazwaną tak prze mnie od ksywki tej, która mi ja przedstawiła – dzięki Syrenuś ;)), czyli, „Dmowskiego do Lubonia”. No nie istotne...

Po dotarciu do trasy wylotowej z rzeczonego Lubonia na Mosinę, naszła mnie chęć na eksperymentowanie. Odbiliśmy sobie troszkę w lewo, w kierunku warty, gdzie pokręciliśmy się trochę przy tamtejszych zakładach chemicznych i stylowym moście. Gdy już porzuciliśmy widmo drogi alternatywnej i wracaliśmy do głównej trasy, kątem oka dostrzegłem maleńką mapkę drogi rowerowej. I to był strzał w dziesiątkę. Chwile postaliśmy, podumaliśmy, zapytaliśmy pewna sunącą tamtędy rowerzystkę, gdzie ta dróżka prowadzi, nie wiedziała... Za to pomocnym okazał się pewien starszy pan, w kompletnym stroju rowerowym, dzięki któremu dowiedzieliśmy się iż ta właśnie śmieszką, dotrzemy do Puszczykowa.

Tak wiem... Zaczynam przynudzać... Ale... Właśnie skończyłem ;) Przynudzanie rzecz jasna :) A taką mam w każdym razie nadzieję... :P

Trasa okazała się naprawdę przyjemna, cały czas ciągnąca się samym brzegiem warty, co widać na załączonym obrazku.


Lub lasem, mającym gdzieniegdzie, naprawdę mocny i „bagienny” klimat :) Niestety zdjęcie tego nie oddaje, ale proszę mi wierzyć, warto to miejsce zobaczyć na własne oczy



Po drodze, trafiliśmy też na coś, co wprawiło Jacka w niemały zachwyt, czyli „Słupy naprawdę wysokiego napięcia”


Kto widział z bliska, ten wie, że są naprawdę monumentalne i robią olbrzymie wrażenie. Może nie na każdym, ale zapewne na większości ;) Dodam tylko, że świetnie je widać w nocy, z np. Piątkowa. Świecą, migają i w ogóle :)

Gdzieś tam po drodze, do Jacka zadzwonił Sakur, by zapytać kiedy i gdzie będziemy. Umówiliśmy się z nią, w Puszczykowie, pod, a właściwie w najsłynniejszej okolicznej lodziarni. Chwile przyszło nam czekać, bo akurat wtedy, ulicą przy naszym „punkcie zbornym” ochoczo (jeśli procesja może cokolwiek robić ochoczo), w akompaniamencie dzwonów, maszerowali sobie tak zwani „wierni”, czy też może wierzący (jeśli obraziłem czyjeś uczucia religijne, chciałbym zauważyć iż dowolny „głęboko wierzący” i nawrócić mnie próbujący, obraża moją, (niestety nikłą, acz wbrew pozorom istniejącą) inteligencje, więc niech uzna, iż od tego momentu jesteśmy kwita, ok.?). Gdy już Pannie S udało się do nas dotrzeć, skonsumowaliśmy po lodzie (znaczy Jacek i ja(za Jackowe pieniądze zresztą („Ja sęp Tandol”, to będzie tytuł książki którą kiedyś napiszę))) i udaliśmy do pobliskiego sklepu, w celu uzupełnienia zapasów płynów i takich tam...

A później, pod wodzą Sakurexa, udaliśmy się w jej tylko znanym kierunku ;)

Nasampierw, zwiedziliśmy ruiny starej farbiarni.


Tam, gdzie widać Sakurowy czerep, znajduje się wejście na piętro.

Piętro, jest mieszkaniem dwójki o ile mi wiadomo bezdomnych panów, którzy akurat znajdowali się... No jak by to ująć... Hmm... Powiedzmy, ze akurat mieli kilka problemów mniej ;) W każdym razie, do momentu, nim świat znów nie wyblaknie, a głowa nie zacznie boleć...

Kolejnym celem naszej radosnej wycieczki (a co? jak byśmy nie byli radośni, tośmy byśmy się nie darli w niebogłosy mając nadzieje że śpiewamy: „New York, New York”, gnając przez wioskę, w której właściciel sieci sklepów „Żabka”, ma swój, domek... No może nie domek, domeczek, z takim maleńkim ogródeczkiem, co to na objechanie go dookoła, pół dnia zejdzie... Pod warunkiem, ze nie zahaczy się, o zaparkowany z boku prywatny samolot (sic!)... Ot, wytłumaczenie, dlaczegóż to, w żabce, parę drobiazgów kosztuje kilka groszy więcej, niż w innych sklepach... Zdjęcia nie zrobiłem, bo naprawdę ciężko by było się ustawić tak, by oddać ogrom tej posiadłości... Powiem więcej, bez co najmniej helikoptera, jest to raczej niemożliwe...), był zajazd „Podkowa Leśna” w Krajkowie


Bardzo klimatyczne i efektowne miejsce, co tak troszkę widać, na załączonym obrazku :) Ale sam zajazd, nie dał nam tyle radości, co stojący obok, chyba w charakterze oryginalnej ławki, sporych rozmiarów smok Falkor. Kto oglądał „Niekończącą się opowieść”, ten wie, o czym mowa i mam nadzieje wyłapie podobieństwo :)

Znaczy nie Jacka... Jacek podobny jest do Sonic’a, smok w sensie ławka do Falkora podobna jest, lub być miała ;)

Zabawiliśmy tam kilka dłuższych chwil, zatabaczyliśmy, ku jawnemu zgorszeniu mijających nas klientów tejże gospody. Po czym udaliśmy się w dalsza drogę, a dokładniej w stronę Korzonkowa i znajdującej się tam małej, acz uroczej wiosce indiańskiej :]

Ale po kolei. Gdy dotarliśmy na miejsce, pierwsze kroki, skierowaliśmy ku budującemu się póki co saloonowi, i ślicznej stylowej bryczce, czy tez może powozowi, czy nie_mam_pojęcia_czym_nie_znam_się_na_pojazdach_konmi_napedzanych...


Musicie przyznać, iż prezentowało się toto naprawdę ładnie, a jak by było mało – działało. Przekonaliśmy się o tym, tak jak i o teorii że „w XII wieku, chłopi zakładali babom homonto i orali nimi pole”. Jak się przekonaliśmy? No to polecam kliknąć w poniższy niebieski tekst, a wszystko stanie się jasne :]

Sakur Pociągowy

Po tym... Hmmm... Incydencie?... Eksperymencie?... No po tej scenie, bo nie mam pojęcia jak to inaczej określić, skierowaliśmy się, do że tak powiem właściwej części, indiańskiej wioski, czyli bielejących w przebijającym się przez chmury słońcu tipi...

Nooo... Ktoś by powiedział „petarda mała”, ja mówię... Ja mówię... No cóż... Co ja mogę powiedzieć? Sami zobaczcie :)


Przy niektórych, a właściwie przy jednym, można było zobaczyć suszące się zioła, co naprawdę nadawało niezłego „indiańskiego” klimatu :)

Oczywiście nie można obok nich przejść, nie sprawdzając, jak takie lokum, wygląda od środka. Od środka, wygląda mniej więcej tak ;)

Ale jak zwykle, zdjęcie, nie pokazuje tego, co bym chciał by pokazało. Więc może spróbuje się podzieli wrażeniami. Przede wszystkim, zaskakująca jest ilość miejsca wewnątrz. Wyglądają niepozornie, ale zmieści się tam na moje oko, około dwudziestu osób. Nie żeby spać, czy mieszkać, ale posiedzieć wieczorem, przy małym ogniu w chłodną noc – na pewno. Zaskoczyła mnie, jak i nas, też temperatura panująca wewnątrz. Na zewnątrz, było gorąco, wewnątrz – tak samo... Wydawać by się mogło, iż w no jak na to nie spojrzeć zamkniętym pomieszczeniu, powinno być zdecydowanie cieplej. Nic bardziej mylnego. Fakt faktem, brakowało troszkę wiatru, ale temperatura była jak najbardziej znośna. Skorzystaliśmy z tego faktu. Sakur odpalił sobie „fajka pokoju”, co by jak to sama ujęła „dawać znaki dymne”. A Jacek wydobył z odmętów swego plecaka prowiant, którym wspaniałomyślnie się ze mną podzielił :) Jedna rzecz smakuje tylko lepiej niż buła z wędliną pomidorem i sałatą zjedzona w wigwamie. Ale o tym później ;)

Jedni pojedli, inni popalili, po czym wyszliśmy z zamiarem udania się w dalszą drogę, ale... No urzekł nas klimat i spokój tego miejsca. Żadnych samochodów, ludzi, tylko szum drzew i śpiew ptaków... Postanowiłem rozlać się na ławce, z zamiarem błogiego nie robienia niczego. Jac, postąpił tak samo i tylko Sakur, latał to tu, to tam z aparatem, robiąc naprawdę dobre zdjęcia okolicznej flory, występującej pod postacią drobnych polnych kwiatków. Na takim leżeniu i rozkoszowaniu się ciszą uciekła nam jakaś godzina. I gdy mieliśmy już stamtąd uciekać, bo zaczęli zbiera się ludzie, Jacek zauważył szczudła...

Powiem tylko tyle – chodzenie na tym, jest zdecydowanie trudniejsze niż się wydaje, Sakur śmiga jak profesjonalistka, resztę możecie zobaczyć na filmiku, bo pisania było by tu za dużo ;)

Szczudłaki

Gdy w końcu Jackowi udało się zrobić kilka kroków, które wszyscy jednogłośnie uznali za sukces, dzięki czemu mogliśmy spokojnie oddalić się w kierunku Mosiny, w celu ponownego uzupełnienia zapasów wody pitnej i ewentualnego prowiantu na dalszą drogę.

Po uzupełnieniu wyżej wymienionych, posiedzieliśmy chwilkę przed Sakurowym domem, tam, nasza gospodyni, dostała cynk od swych rodzicieli, iż opuszczą oni działkę, zostawiając nam na niej jakiś prowiant.. No to co? Kolejna zmiana miejsca, tym razem kierunek Dymaczewo, Sakur jak zwykle prowadzi :)

I jak zwykle, gdy Sakur prowadzi, nie mogło obejść się bez postoju i zwiedzenia czegos ciekawego po drodze.

Tym razem, były to dla odmiany ruiny starej cegielni. A to, jedna mała fotka, pokazująca mniej więcej klimat miejsca ;)


W końcu, dopedałowaliśmy na miejsce. Niestety nie zrobiłem żadnej, nie wiem sam czemu, fotki Sakurowego, przyplażowego siedliska, więc krótki, naprawdę krótki opis:

Ot chatka, przyjemna, nie mieszcząca w sobie niczego więcej niż lóżko i mała acz zasobna kuchenka wraz z lodówka. No i rewelacyjny, moim skromnym zdaniem taras :) Ogólnie to ta Sakureksowa działka, ma taki dość specyficzny klimat, ponieważ... no to nie działka, tylko domek na wspólnym terenie :D Jak na wczasach z rodzicami, gdy się było grzdylem, jeden teren, jeden kibelek, kilka domków i sąsiedzi :D

Po że tak powiem załogowaniu się w tym Sakurowym przybytku relaksu, nadszedł czas rozpalania grilla. Tym, zajął się Jacek, ja asystowałem ;)

Po udanym rozpaleniu, położeniu rusztu i sprezentowanego nam przez Sakurowych rodziców mięska, nadszedł czas dmuchania... Chyba wieloznacznie to zabrzmiało... Dmuchania pod mięsko... Znaczy w ruszt... W sensie, żeby węgielki rozpalić.... Dobra... chyba sobie odpuszczę... Czynność miała znaczenie czysto kulinarne. Dziękuje.

No a później, niewiele później mówiąc szczerze, nadszedł czas konsumpcji... Mięska w sensie... No i z tego tytułu, chciałbym podziękować Sakurowej Mamie, za to mięsko, bo naprawdę bardzo ciężko mi sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jadłem cos tak dobrego? Nieeee.. Wybornego! O! To lepsze określenie, wybornego, cudownego, wspaniałego genialnego, powalającego etcetera, etcetera, etcetera...
No i świni, co nam karku użyczyła też bym podziękować chciał... Ale ona chyba niepiśmienna, wiec i nie przeczyta... No i nie dycha zakładam... Więc nie istotne...


Mięsko to, wspólnie z pyszną sałatko-surówka, jak by to powiedzieć, no dało rade... I chyba mógłbym jej tutaj opiewać jeszcze długo, tylko po co? Filmik, mam nadzieje załatwi sprawę za mnie ;)

Mmm mmm

No i oczywiście, najedzony Jac


Po konsumpcji, mała sjesta, spacer na pomost, chwiejny pomost ;) Chwile siedzenia, tabaczka i niestety goniący do domu zmrok...

Trzeba było się śpieszyć, bo niestety moja lampka przednia, drogi nie oświetla, a tylnia, po drodze umarła na niewydolność baterii. Jac swoją natomiast zostawił w domu, bo nie przypuszczał, iż może tyle poza miastem zabawić.

Wracaliśmy trasą najkrótszą, bo naprawdę czas naglił. Powrót był również przyjemny, ale to głownie za sprawą jakości asfaltu, położonego miedzy Mosiną a Puszczykowem :) Rowerowy cud-miód :) I gdyby nie odcinek śmieszki rowerowej, między Puszczykowem a Luboniem, było by chyba aż zbyt pięknie :)



No i cóż, pozostaje mi chyba tylko podsumować, tak z grubsza rzecz jasna ;)
Zrobiłem tego dnia 90km, tak w sam raz jak no moje oko, Jac o 16 więcej, bo jednak mieszka kawałek dalej ;) Ile przejechał Sakur – najstarsi górale nie wiedzą :P Ale bardzo jej dziękuje, za naprawdę udany dzień, tak samo zresztą jak i Jackowi :) Oby było takich więcej ;)

Powiem jeszcze tak na zakończenie, że jestem niezmiernie ciekaw, czy komukolwiek udało dotrzeć się do końca i nie zasnąć :) Jak widać, wrzuciłem też troszkę więcej zdjęć niż zwykle, ale mam nadzieje ze nikomu to nie przeszkadza ;)
Do następnego ;)

P.S.
A dla tych, którym zdjęć ciągle mało, polecam galerię założoną przez Sakura.

Rowerowcy

środa, czerwca 14, 2006

Dni Piątkowa (tak z grubsza...)

Pewnie dziwi kogoś (Pana dziwi, Panią dziwi, o i tych Państwo pewnie też dziwi) to znawiasowane i podkropkowane „z grubsza”. Jest taki, ponieważ posta pisze z czterodniowym poślizgiem, więc jeśli coś mi umknęło, to trudno. Magiczny nawias w tytule, mam mnie ustrzec, przed potencjalnym wytykaniem paluchami, że coś było nie takie, jak opisałem :P

Ale od tradycyjnego początku:
Zaczęło się od tego, że wstałem z łóżka, strzeliłem prysznic, potem jakieś szamanie i zająłem się obijaniem się, przeplatanym nie robieniem nic, tudzież niczego. Trwało to tak do popołudnia, czyli około godziny 16. O tejże to magicznej porze, wybrałem się na działkę, w celu objedzenia rodzicieli z grillowanych kiełbas i improwizowanych szaszłyków (o improwizowanych szaszłykach, może innym razem ;)). No i najadłem się, tak się najadłem, że normalnie aż uhh... W sensie ehhh... No z czubkiem po prostu się najadłem (tak, brat jadł obok...), znaczy do syta, tak po naszemu mówiąc...
Ale na tym, dzień się na szczęście nie skończył (skończył się na nocy, o północy, ale kto by tam patrzył na szczegóły...), później, gdy już odzyskałem cześć zdolności motorycznych, udałem się na Piątkowo, tam o chyba 22:00 miał odbyć się koncert „Myslovitz” I odbył się, dopiero podczas jego trwania, uświadomiłem sobie, że to nie jest odpowiednia muzyka, dla kogoś z sercem w moim stanie... Ale nie ważne, o tym jest chyba cos wspomniane w poniższym poście...A wracając do Dni Piątkowa. Dotarłem na szacowne osiedle Sobieskiego, w towarzystwie człowieka, który poinformował mnie o całym zajściu. Mowa oczywiście o Jacku.
Gdy tak sobie szliśmy spokojnie (a ściślej mówiąc on szedł, ja jechałem), ku upragnionej „piwodajni”, uderzył mnie specyficzny klimat otaczających mnie ludzi... Co rozumiem przez określenie „specyficzny klimat”? Hmmm... Jak by to powiedzieć... Wyobraźcie sobie, że prawie każda napotkana po drodze osoba, w wieku pomiędzy czternastym, a czterdziestym rokiem życia, jest żywą reklamą solarium, a w wypadku „męskiej” części tej populacji, również pobliskiej siłowni... No nie wspomnę o super markowych ciuchach, w „stylu luźno sportowym”, okrywającym te „żywe reklamy” od stóp do głów. Dosłownie... A przepraszam, byłbym niesprawiedliwy, bo jednak część „damska”, zrezygnowała raczej z okrycia na właśnie stopy, nogi i brzuchy... Wiec zadredowany Jacek, w kraciastych, krótkich spodniach i koszulce „happy sad”, jak i ja z długimi włosami i maksymalnie wyeksploatowanymi butami marki „nie daj się” (tej samej marki była i reszta mojej garderoby, ale co się będę chwalił...), naprawdę czuliśmy się.. No cóż, „obcy” (a może i „opcy”, kto wie...). Po zakupieniu energetyzującego (i wspomagającego trawienie, co w moim wypadku było więcej niż istotne) napoju, nawiązałem kontakt z Sebą (nick aln, skrót od ALieN, wniosek – nawiązałem kontakt z „obcym”, a tylko musnąłem wargami browarka...). Szybka wymiana SMS’ów, później telefony, kompletnie bezsensowne zresztą, bo przez zgiełk i muzykę która wydobywała się ze scenicznych głośników słyszałem tylko "jnjh&kn%$bhg#@nkkNIC%5E%hlkjoNIEjnjh&;kn%$bhg#nkkNIC^%hlkjoNIE jkoi(&%#$%hjh&^SŁYSZĘ” i choć nie pytałem go o dosłowną relację, zakładam iż Seba słyszał dokładnie to samo... W końcu po chwili trzymania przez mnie na głowie lampki rowerowej, świecącej w trybie „oczojebnym” i telefonie, wykonanym spoza tego rozgardiaszu, udało nam się odnaleźć. Seba, wspaniałomyślnie udał się ze mną na swój apartament, bym mógł przebunkrować u niego mój rower, byśmy mogli bardziej zbliżyć się do sceny. Przyznać muszę, iż wraz z pojawieniem się Seby i rozpoczęciem występu Mislovitz, atmosfera się poprawiła, pojawili się, dosłownie znikąd, ludzie z długimi włosami, dredami i tego typu wynalazkami.

Koncert, jak koncert, ubawił się Jacek, który słucha Myslovitz, ubawiła się też Karola, w objęciach Seby, sam Seba... No cóż... nie mogę się wypowiedzieć... Ja natomiast... eeee... O tym już było... Tak prawie...

No nie ważne, ogólnie było w sumie miło. Po tymże występie, punkt kulminacyjny wieczoru, czyli, jak to powiedział konferansjer, czy czym ten ludz z mikrofonem tam był „Największy pokaz sztucznych ogni w poznaniu, w Polsce!! A co tam!! Nawet na świecie!!”. Chyba mało widział... Ale nie mnie oceniać...Przyznać muszę, ze miło było oglądać fajerwerki, przy sączącym się z głośników jazzie, tudzież kawałku „New York, New York”. Naprawdę fajna atmosfera z tego wyszła.
A po całym tym „schow”, odwiedziliśmy w czwórkę mieszkanie Seby. Jedni by tam spać, inni, by nadrobić zaległości w krążących po sieci śmiesznych filmikach, czy też odebrać swój środek transportu, a jeszcze inni, bo po prostu tam mieszkają :D

Po opuszczeniu Sebowego apartamentu, przyznać musze że niechętnym opuszczeniu, bo miło było, „odprowadziłem” Jacka, bo i tak miałem po drodze, po czym...
No cóż kto czytał ten wie ;)A później była niedziela, o niej innym razem ;) Posted by Picasa