poniedziałek, kwietnia 30, 2007

Masa Krytyczna - relacja połowiczna (27.04.2007r)

Ostatni piątek miesiąca.

Jak wiadomo, dzień ten słynie z Mas Krytycznych, które ostatnimi czasy, z braku sprawnego roweru unikałem, czego się zresztą wstydzę... Wstydzę, bo nie tylko rower był powodem unikania kolejnych „Mas”, a i jakiś brak zapału, związany z tym, iż ostatnie takie imprezy, na których bywałem nie cieszyły się zbyt dobrą frekwencją... Powiem więcej – frekwencja była wręcz żałosna. Bo 15 osób na rowerach, to nie Masa Krytyczna... 15 osób na rowerach, to 15 osób na rowerach, które próbują wyglądać na ważniaków, ale jest ich zbyt mało, by ktokolwiek zwracał na nich uwagę... I tak jakoś i we mnie wygasał zapał do „Masowania”. Bo wierzcie lub nie, ale przejechać przez miasto w grupie blisko 100 gwiżdżących, bębniących i trąbiących osób, to nie to samo co cichy i nieśmiały „myk” wiernej idei coostatniopiatkowego pedałowania skromnej piętnastki. Ale teraz, z racji odnowionego troszkę roweru, wolnego późnego popołudnia i chęci sprawdzenia, czy podczas mojej nieobecności, coś sie poprawiło.

Więc po opuszczeniu o zbójeckiej porze kiosku, zbójeckiej bo wybiła 17:00, udałem sie najpierw do biblioteki, co by zabić godzinę, po której miałem w planie pojawić sie na Starym Rynku, by mi Masa ruszająca teoretycznie o 18:20 nie uciekła. Jak postanowiłem – tak uczyniłem. Po krótkiej pogadance z Marcinem i Karolem, udałem sie pod Ratusz. Zlądowałem na miejscu około 18:02 (niema to jak pisać „około” i strzelać precyzyjnym czasem :P ), to co zastałem, bynajmniej mnie nie zachwyciło... Znaczy, Kamila i fakt, że mnie pamiętała, były miłym akcentem, ale ilość rowerzystów, zdecydowanie zacierała dobre wrażenie. Na szczęście, po paru minutach, zaczęło się robić lepiej



W sensie ludzi zaczęło przybywać. I powiem szczerze, że gdy nadszedł czas ruszania, byłem mile zaskoczony. Masa liczyła około 60 osób, a to już jest jakiś wynik :) I tak oto, nie mam pojęcia o której dokładnie godzinie, jak za dawnych dobrych czasów, ruszyliśmy najpierw dookoła Starego Rynku.



Wiem iż na zdjęciu nie widać, że ludzi było sporo, ale uwierzcie mi było :)


Lecz gdy już mieliśmy z Rynku wyjeżdżać, rozdzwonił się mój telefon. Dzwonił ojciec, z informacją, ze mój brat zasłabł w pracy, więc mam sie gdziekolwiek jestem zwijać i gnać pod kiosk... No cóż... Znając doskonałe umiejętności symulacyjno – panikarskie młodego, nie wyrwałem do przodu, tylko tempem masy, która i tak podążała drogą, którą bym jechał. Czyli Podgórną (na której to zrobiłem niedbałą fotę)



Z której skręciła w Al. Marcinkowskiego i dalej w 27 Grudnia. Niestety zaraz za Placem Wolności, wszyscy odbili w prawo, w 3 Maja, na co ja już nie mogłem sobie pozwolić. Pożegnałem się z Jackiem i gdy oni skręcali w prawo, ja pojechałem prosto, by odbić w Kantaka ze św Marcina w Ratajczaka, którą dotarłem pod kiosk.

Na miejscu okazało sie, że nie jestem na nic potrzebny, a młody „czuje się źle i ciężko mu sie oddycha”. Moi rodzice oczywiście zaraz po dotarciu zmierzyli mu ciśnienie, by sprawdzić, czy z sercem wszystko ok. Oczywiście było ok... Więc postałem jeszcze chwilę, po czym zadzwoniłem do Jacka z zapytaniem, gdzie teraz znajduje się Masa. Coś napominał o Arenie, więc postanowiłem udać sie w kierunku moich stron. Drugi telefon, gdy stałem na światłach próbując zjechać z Mostu Dworcowego, upewnił mnie, że robię dobrze. I gdy jadąc Głogowską, zatrzymałem sie przy Wyspiańskiego, by znów zadzwonić, zerknąłem w ul. Strusia, przez którą to widziałem pomykających Małeckiego rowerzystów. Pomyślałem, że korzystając z zielonego światła które to mieli skręcający w lewo, w Głogowską kierowcy. Nic z tego... Sznur samochodów, nie pozwolił mi się wbić na jezdnie. Ale myślę sobie: no ok, jadą Małeckiego, więc będą musieli wyjechać na Głogowską przez Kanałową, lub Gąsiorowskich. Więc chodniczkiem udałem się w kierunku parku. Wyjechali Kanałową, ale ja jakoś znów nie mogłem się przedrzeć przez skrzyżowanie... Myślę sobie: spoko, to Głogowska, nigdzie mi nie uciekną. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że jestem naiwniakiem.. :P Dlaczego? Otóż po niedawnym remoncie i założeniu „nowych, lepszych” świateł na wysokości ulicy Gąsiorowskich, które teraz nie są zwyczajne. O nie! One są teraz inteligentne! Tylko w całej swej inteligencji, jakoś nie potrafią zauważyć czekającego na nich pojedynczego rowerzysty... Masa przejechała, ja stałem jak idiota, czekając na jakiś samochód, który łaskawie zmieni mi światła... Gdy sie doczekałem, czołówka Masy docierała do mostu dworcowego. Postarałem się... Bardzo się postarałem... I gdy stałem na światłach przy Dworcu Zachodnim (sic!) Ostatni z rowerzystów właśnie wjechał na Most Dworcowy. Myślę sobie: nie jest źle, na Dworcowym ich dopadnę! Mówiłem już, że jestem naiwny? Nie kłamałem... Ruszyłem jak lew za antylopą, czy innym tałatajstwem za którym uganiają się lwy, tylko po to, by stanąć na światłach przed Dworcowym... Niby nic wielkiego, bo nieraz skręcałem tam w prawo na czerwonym, ale jakoś nigdy na pasie „na wprost” nie stał samochód straży miejskiej... Wiec czekałem potulnie na zielone... Gdy sie doczekałem, wpadłem na most i... Utknąłem w korku spowodowanym masą... Ironia? No może korek to zbyt wielkie słowo (tak jak i ironia), po prostu kulające sie 30km/h samochody na obydwu pasach, nie pozwalały mi się rozpędzić. Gdy tylko zjechałem z mostu i minąłem już Przemysłową, zobaczyłem jak Masa skręca w lewo na najbliższych światłach. Tutaj, włączył mi sie pesymizm: a ja #%&wa utknę na czerwonym. Tutaj taka mała dygresja – czarnowidztwo, to w moim wypadku jasnowidztwo, ergo – utknąłem na czerwonym... Ale tym razem nie sam, bo z maleńka grupka rowerzystów, jak sie za chwilę okazało nie byle jakich, bo rowerzystów-kamikadze. Na czerwonym, przez skrzyżowanie, pod prąd... W sumie... Zrobiłem to samo ;) Tylko że nie wjechałem na zakazie w Kościuszki, a przekulałem się tam jakoś chodnikiem. To był błąd...Masa gnała, ja próbowałem za nimi, ale mi nie do końca wychodziło... Gdy skręcili w św. Marcin, naprawdę myślałem, że się uda. Nie udało się... Mimo iż na wysokości Biblioteki Raczyńskich, nie miałem skrupułów i śmignąłem na czerwonym świetle, to widziałem tylko, jak całe rowerowe ruszenie, odbija w prawo, w ul. Ratajczaka. Tam znów, lawirując między samochodami, nie miałem zbytniej możliwości choćby złapania Masy za ogon. Udało mi się to dopiero, gdy po skręceniu w Krakowską i wjeździe w Deptak rowerzyści byli zmuszeni znacznie zwolnić. Niestety nie udało mi się dotrzeć na czołówkę, w której pewnie znajdował się Jacek, ponieważ ruch na deptaku był tego piątku naprawdę spory. Zobaczyłem się z nim dopiero, gdy już z innymi uczestnikami stał pod ratuszem.





I to chyba na tyle :) Tak wyglądała moja pierwsza tego roku Masa Krytyczna, na której byłem. No prawie byłem... Mam nadzieję, iż następną opiszę jako jej uczestnik, a nie pogoń, no i że zdjęć będzie więcej... Tutaj, z przyczyn oczywistych (wywieszony język, palpitacje serca, płuca wywieszone na kierownicy...), nie ma ich zbyt wiele... Co do brakującego fragmentu - może właśnie Jacek zdecyduje się naskrobać u siebie na blogu to, czego me przekrwione oczy nie widziały? ;) Sam bym się z chęcią dowiedział, jak było, gdy mnie nie było ;)

Do następnego ;)


P.s.

Mam nadzieje że nikt nie zasnął podczas czytania i że choć z 2 osoby dotarły do końca tekstu :P

Etykiety:

czwartek, kwietnia 26, 2007

Mongoose - reaktywacja

Bardzo króciutka notka, tylko po to, by sie pochwalić, ze Mangusta wróciła do życia :D
Co zresztą widać na załączonym obrazku :]



Pochwale sie, że ma nową korbę



i manetki



Niedługo trzeba sie będzie brać za przerzutki i piasty :> Ale jeszcze troszkę, najpierw trzeba wyjść na prosta...
Swoją drogą, to, że rower został w cudowny sposób przywrócony do stanu używalności, dobrze wróży blogowi ;) Znów będą wypady, zdjęcia, ludzie, „relacje” :) Kto wie, może w weekend pojawi się opis pierwszej dla mnie w tym roku Masy Krytycznej :)

A póki co – troszkę cierpliwości ;)

I na łamach bloga, przepraszam kogoś za opieszałość... Ten ktoś wie o kogo i co chodzi...

Teraz już powinno być z górki jeśli idzie o pisanie ;)

I tak oto, pełen wymuszonego optymizmu żegnam się z wami, do następnego ;)

wtorek, kwietnia 17, 2007

Płyta nagrobna

Skąd ten tytuł? Obiecuje powiedzieć, ale to za chwilę, najpierw, trzeba zacząć standardowo, czyli od początku.

Jak wiecie, widzicie i możecie sprawdzić jeśli nie wierzycie, długo niczego tu nie pisałem. Długo, to raczej delikatne słowo... Nie miałem czasu, chęci, a przede wszystkim nic się u mnie nie działo... No nie takie znów nic... Bo jednak trochę się działo, lecz w sferze uczuciowej, a nie... Cóż... a nie takiej, jaka pojawiała się dotychczas na blogu, bo jak wiadomo, nie zakładałem go po to, by się użalać i skarżyć, tylko.. no tak.. w sumie to założyłem go przez przypadek i postanowiłem ze skoro juz jest, to podzielę się kilkoma fotkami z mojego telefonu, oraz kompletnie pozbawionymi sensu wypowiedziami własnymi. Co mi chyba nawet wychodziło ;) Swoją drogą... Wiecie ze niedawno minął rok od momentu gdy powstało TTP? Nie wiele przez ten czas napisałem, ale to chyba dobrze, nie można przecież być więźniem bloga, prawda? To on jest dla mnie, nie ja dla dla niego :) Ma ma nadzieję, że mimo wszystko, jeszcze parę notek tu napiszę i parę osób je przeczyta ;) Idzie przecież lato. Czas długich dni, ciepłych nocy, pachnącego lasu, wycieczek i oczywiście tego co się w moim wypadku z nimi wiąże - roweru, który tak bardzo ostatnimi czasy zaniedbałem... Stoi biedak na strychu i czeka, aż zmobilizuję się do zakupienia odpowiednich części i odprowadzenie go do mechanika na pewien czas. Tylko chęci na wybranie się do sklepu i załatwienia potrzebnych rzeczy, jakoś potwornie mi brak... Ale wczoraj, przymusiłem się, przetarłem wstępnie i na sucho siodełko, kierownicę oraz ramę, zdziwiłem się, ze po tak długim czasie, w kołach jest dość powietrza, by nie trzeba było zmagać się z pompką i ruszyłem na króciutką przejażdżkę, co by powoli i stopniowo przyzwyczaić pewne części ciała, do, że tak powiem „sezonu”.

Nie chcąc jechać daleko, kręciłem sie po okolicy, a rozklekotany, nienasmarowany rower, z przeskakującym łańcuchem, ni z tego ni z owego, zawiódł mnie tam, gdzie przynajmniej w teorii, prędzej czy później trafi każdy z nas – na cmentarz...

Nie wiem dlaczego, ale lubię cmentarze, teraz jest mi do nich jakoś szczególnie tęskno, ale niestety na swój czas czekać muszę i nigdzie dalej się póki co nie wybieram. Usiadłem sobie na ławeczce chłonąc te specyficzny klimat i spokój, rozglądałem się dookoła.

W pewnej chwili, nie wiedzieć dlaczego, uderzyła mnie dziwna myśl: „Po co to wszystko? Po co te groby, kwiaty, świeczki i pomniki? Przecież zmarłemu, jest tak naprawdę wszystko jedno, a żywym było by pewnie wygodniej bez grobów o które trzeba dbać i za nie płacić, hektarów przestrzeni zajmowanych przez nekropolie, Tysięcy zniczy które gasną i milionów kwiatów, które więdną, bo ich życie przerwano, by uczcić pamięć kogoś, kto zdaniem ludzi jest ważniejszy od nich. Nie łatwiej postawić sobie zdjęcie czy obrazek na komodzie i czasem sie do niego uśmiechnąć? Przecież nie zapominamy tchy ludzi, których grzebiemy, a tak byłoby... Cóż... Bliżej, łatwiej, taniej...”

Otóż nie, tak nie byłoby łatwiej. Potrzebujemy miejsca, w którym będzie ta osoba, potrzebujemy pomnika, by podkreślić jej odrębność, potrzebujemy zniczy i kwiatów, by móc udawać, że ona tam jest, że robimy to dla niej... Człowiek to dziwne zwierzę... Dlaczego? Bo podobno jedyne, które zdaje sobie sprawę z faktu przemijania, z własnej śmiertelności i tego, że potem nie ma już nic... I mimo że wiemy o tym doskonale, nie dopuszczamy tej myśli do siebie, boimy się przeminąć. Po to, by było nam łatwiej z tym żyć, tworzymy sobie bogów i całe „systemy wiary”. Gdybyśmy naprawdę wierzyli w życie wieczne, nie bali byśmy się śmierci. A boi się jej każdy, nawet ten najbardziej wierzący... Cmentarz natomiast, to miejsce, w które „delegujemy” zmarłego. Daje nam złudzenie, że ta osoba, mimo iż odeszła bezpowrotnie, ciągle tam jest. Możemy jechać do niej, możemy do niej mówić, możemy w końcu to, co chyba dla nas najważniejsze – czuć się jej ciągle potrzebni paląc świeczki i sprzątając grób. Zdjęcie na półce tego nie daje, to tylko zdjęcie, można je czasem odkurzyć i co z tego?... Nikogo tam przecież niema...

Potrzebne jest nam miejsce, potrzebna jest nam ta płyta nagrobna, z wyrytymi na niej danymi osoby, która bezpowrotnie straciliśmy.



I TA OTO NOTKA JEST TAKĄ WŁAŚNIE PŁYTĄ NAGROBNĄ

Poświęcona osobie, którą kocham, tak, jak jeszcze nikogo, a przez swoje słabości, straciłem chyba całkowicie i bezpowrotnie...




Powabną...


Słodką...


Jedyną...


Ehhh... Ponad półtora roku temu, poznałem osobiście dziewczynę, którą wcześniej znałem tylko i wyłącznie z internetu. Znałem ją powiem szczerze słabo, bo jak to sobie później, gdy juz znaliśmy się co najmniej dobrze, powiedzieliśmy – unikaliśmy się. Każde z nas kogoś miało (raz ja byłem zajęty, raz ona), każde chciało przy tym kimś pozostać, a drugie nie chciało czegoś psuć więc nie kusiliśmy losu. Ale gdy ona, zjawiła się tu, w poznaniu, sprawy nabrały trochę innego obrotu...

Ja już wtedy byłem sam, ona – nie. I tu miejsce na moją winę, na grzech, który popełniłem, a za który teraz płacę... Mianowicie... Podobała mi sie na tyle, ze postanowiłem ją „odbić”. W pewien sposób mi sie to udało, dlaczego tylko w pewien? Już tłumaczę.

Rozbudziłem w niej pewne uczucia do mnie, nie wiem właściwie czy ja, czy to co zacząłem do niej czuć. Zaczęło się robić między nami gorąco... Bardzo gorąco... Lecz mimo tego całego „żaru”, ona nie zakończyła trwającego związku... Powinienem odpuścić, powinienem dać spokój widząc, że tam sie nie kończy, ale już chyba za bardzo zaczęło mi zależeć... Jeszcze mogłem sie wycofać, ale zwyczajnie nie chciałem. Wierzyłem, że ona będzie chciała być ze mną. Tamten związek, rozpadł się latem, w wakacje, ciężko mi wyrazić, jak do tego czasu się męczyłem. Nie było prostą rzeczą wiedzieć, że ona jedzie do niego na weekend, lub że on, będzie tu przez chociażby jeden dzień. Naprawdę cierpiałem, ale wierzyłem że będzie warto, że doczekam sie szczęścia. I doczekałem się... Przeżyłem z nią najwspanialszego sylwestra w swoim życiu, dzień później, w nowy rok, na przystanku autobusowym, powiedziała mi, że mnie che. Że chce, bym z nią był, że przemyślała, że czuje, że wie, iż to mnie chce mieć u boku. Ciężko opisać, jak bardzo byłem szczęśliwy... Po tym wszystkim, po blisko roku męczenia się, wyrzekania wielu rzeczy, walki ze sobą i dawania wszystkiego co potrafiłem, w zamian dostając naprawdę niewiele – osiągnąłem cel. Byłem najszczęśliwszym idiotą na tej planecie. Niecałe dwa miesiące później, byłem już tylko idiotą... Czułem się z nią wspaniale, pojawiły się, a właściwie umocniły plany i marzenia, które snułem sobie po kątach, nie przyznając sie na głos. Wszystko zaczęło nabierać sensu i miałem motywację, by starać sie jeszcze bardziej. Pierwszy miesiąc był naprawdę wspaniały, jeśli miałem jakieś wątpliwości, prysnęły. Zbliżyła się do mnie, była przy mnie, gdy mój ojciec trafił do szpitala. Sprawy sobie nie zdawałem, ile taki coś, może dla mnie znaczyć. Znaczyło więcej niż wiele. Potem zaczął się drugi miesiąc. Już nie było tak fajnie, pojawiły się problemy, lecz nie między nami. Zmarła jej babcia, zbliżały jej się terminy oddawania kolejnych rozdziałów pracy magisterskiej... Pytałem, co sie dzieje, dlaczego jest gorzej. Mówiła że to stres, że to nawał pracy. Jakoś nie zauważyłem, że znów rozmawia ze swym byłym... Znaczy... Widziałem... Pytałem o to... Ale wierzyłem że nic się nie dzieje... Po prostu wierzyłem... Pewnej niedzieli, poszliśmy na obiad, chciałem spędzić z nią czas, bo ostatnio było go mało, tego dnia, ostatni raz usłyszałem „kocham cię”, następnego ze mną zerwała... Na pytanie: „czy byłaś ze mną szczęśliwa”, odpowiadała że tak... Na pytanie „dlaczego odchodzisz?”, nie potrafiła odpowiedzieć... We wtorek, była już we Wrocławiu u niego, wmawiając mi, że to Toruń i starzy znajomi... Wiedziałem że kłamie... Nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo chciałem jej wierzyć... Ehhh... Potem było już tylko gorzej...

I nie będę tego opisywał, bo to już naprawdę jest „nasz sprawa”, powiem tylko, że dowiedziałem sie o sobie kilku rzeczy:

Dowiedziałem się, że nie tylko że potrafię płakać, ale i wyć.

Wstydzę się tego...

Dowiedziałem się, że ze strachu i w złości, potrafię wygadywać niesamowite głupoty, nawet grozić...

Wstydzę się tego...

Dowiedziałem się, że jestem niekonsekwentny, gdy bardzo mi na kimś zależy...

Wstydzę się tego...

Dowiedziałem się, że jestem potwornie słaby, gdy mnie ranić

Wstydzę się tego...

Dowiedziałem się, że potrafię kochać mimo wszystko... Mimo bólu i krzywdy mi zadanej...

Tego, po prostu żałuję...


I nie chce drodzy czytający, poklepywania po plecach, bo to niczego nie zmieni... Wiem, że musze sie oswoić z sytuacją, musze jakoś sobie poradzić, tak jak i ona... Wiem że będzie lepiej, a świat sie nie skończył, tylko kręci sie dalej. Ale i tak mi gorzej niż źle... Musi samo minąć... Odczynić ten urok, może jedna osoba, ale ona tego nie chce... Mimo to, może na mnie liczyć... Sam nie wiem dlaczego...

Dziękuje wszystkim, którzy pomagają, a jest was wielu, może kiedyś uda mi sie odwdzięczyć, oby nie w ten sam sposób... Dziękuje :)


Teraz zostałem sam, z własnymi myślami... Przez to, iż nie radziłem sobie z bólem i żalem, że nie potrafiłem oddać tego, o co tak długo walczyłem nienawidzisz mnie... Nienawidzisz mnie, za wszystkie rzeczy, które zrobiłaś... Chciałbym tak potrafić...

Potrafię sie tylko zastanawiać i umartwiać, czy sobie radzisz...

Potrafię tylko sie bać, że zepsułem Ci życie...

Potrafię żałować tylko tego, że nie jesteś szczęśliwa...

I w tej chwili, oprócz tego, nie potrafię nic... Wszystko jest marnością...

Mam nadzieję, że ta notka będzie dla Ciebie tym, czym jest dla mnie, jak litery na nagrobku, mówi tylko, kto tu leży, cała reszta, jest tylko w naszych głowach i na kilku zdjęciach...




I wiesz?.... To straszne, gdy co dzień wstawałem dla Ciebie, każda moja myśl, każdy czyn, były dla Ciebie, lub myślałem o tym, co powiesz, gdy sie o nich dowiesz... Nagle niema niczego... Półtora roku życia dla Ciebie... Nagle niema nic... A ja ciągle robię wszystko dla Ciebie... Kiedyś odwyknę...

Przepraszam jeszcze raz..

Nie napisałem wszystkiego, co bym chciał napisać... Mam nadzieję, że to wystarczy...


Przepraszam...