niedziela, maja 27, 2007

3 w 1

Jako że znów sie rozleniwiłem jeśli idzie o pisanie notek, to by lenistwu stało się zadość, ta notka, będzie jakby kompilacja i skrótem trzech dni, o których w jakiś sposób (moim, skromnym zdaniem) warto wspomnieć. Pierwszy z tych dni, była to niedziela 13. 05. w którą to, po wyjściu z kiosku i przełamaniu ciągle gdzieś jeszcze zalegającego we mnie rowerowego lenistwa, postanowiłem wybrać sie „gdzieś”. Czynnikiem decydującym o tym, w która stronę sie udam po opuszczeniu bramy był... Wiatr... Zwyczajnie uznałem, iż pojadę w stronę, z której wieje, by gdy przyjdzie czas wracania do domu, stał sie moim sprzymierzeńcem i pchał mnie ku czemuś ciepłemu do jedzenia oraz gorącemu prysznicowi. Jednym słowem zdałem sie na swoje lenistwo i słaba jeszcze w tym roku kondycje. Wybór okazał sie, jak zazwyczaj jeśli idzie o wycieczki rowerowe - właściwy. Wiatr tego dnia, wiał z południowego zachodu, A więc był dla mnie jak się później okazało – wiatrem z Mosiny. Ale jak to w takich chwilach zwykłem pisać – po kolei :)

Postanowiłem wybrać sie tam Nadwarciańskim Trasa Turystyczną. Bardzo malownicza, leśna droga, która prowadzi, jak sama nazwa wskazuje wzdłuż Warty. Nie jest niestety na każdy rower i dla każdego, gdyż niektóre odcinki są dość trudne. Znaczy... Jest właściwie jedno strome przewyższenie, na które rower zazwyczaj trzeba wprowadzić, a gdzieniegdzie piach może zmusić właścicieli rowerów o wąskich oponach, do przeprowadzenia swoich pojazdów przez parę metrów, zdarzają sie też częściej niż często złośliwe korzenie, ale w końcu to las, więc jeśli gdzieś na drodze powinny wstawać korzenie, to chyba właśnie tam ;) Nie jedzie sie ta trasa szybko, ale zdecydowanie przyjemniej, niż asfaltową, a właściwie imitującą asfalt ścieżką, którą dane mi było później wracać.

W każdym razie lasem dotarłem do Puszczykowa, ale niestety nie bez komplikacji, jednej małej komplikacji mówiąc ściślej. Był nią owad, który to nie wiedzieć czemu, postanowił spojrzeć mi głęboko w oko... Się tak zapatrzył, że aż w nim utkwił... Poszczypało, póki nóżkami wywijał walcząc dzielnie o kolejny haust powietrza, lecz po chwili na szczęście przestał... A gdy przestał.. Cóż... Juz tylko czułem w oku obecność jego miniaturowych zwłok, z tym sie dało żyć, mimo iż było niewygodne oraz irytujące... Będąc w Puszczykowie, chciałem usiąść i po rozkoszować się jakimś deserem, lub lodami, z legendarnej, tudzież wręcz kultowej lodziarni Kostusiaka, ale była to jak pamiętacie niedziela... Gdy tam dotarłem i ujrzałem kolejkę, w której stało dobre 30 osób... Jakoś tego dnia akurat, nie chciałem być „trzydziestymktórymś”, więc zwyczajnie pojechałem dalej. Loda skonsumowałem, gdy siedząc na Mosińskim rynku, obserwowałem zwyczaje tamtejszej młodzieży, niczym nie różniące sie zresztą od zachowań godowych każdej innej młodzieży... Jest sobie grupka nastek, są „młodzi mężczyźni” w sile wieku lat 23 i ich naładowane głośnikami samochody. Standardowe tokowanie, po czym wszyscy rozchodzą sie w swoje strony, udając że jedni, drugich nie widzieli. Uroczo, czyż nie? I gdy tak siedziałem, pochłaniając metodycznie BigMilk'a, wysłałem Sakurowej eskę, zawierająca informacje o moim obecnym położeniu. Jak by ktoś nie wiedział, Sakur mieszka rzut beretem od Mosińskiego rynku, toteż po 5 minutach siedziała obok mnie :)
I tu ważne spostrzeżenie – gdy tylko powiedziałem jej, o bagażu w oku, natychmiast zaoferowała swą pomoc. Na początku odmówiłem, lecz po chwili zdecydowałem sie jednak oddać swe oko, w Sakurze łapki. To była słuszna decyzja, chwila strachu i po zwłokach w paczydle nie było śladu. Sakur wyjątkowo sprawnie pozbyła sie zalegającego tam plugastwa, czerpiąc przy tym taka radochę, że gdy będę chciał jej zrobić prezent na urodziny czy imieniny, to po prostu nałapie oczami owadów i dam jej do wydłubania :) Robaki, nie oczy... żeby nie było niedomówień...
Po udanym zabiegu, Sakur postanowiła pokazać mi cmentarz Mosiński, a ja, jako że ostatnimi czasy mam dziwna ciągotę w stronę wszelakich nekropolii, o czym będzie za chwilę, z chęcią podążyłem za nią. Gdy już zwiedziliśmy cmentarz, nadszedł czas rozstania, gdyż moja przewodniczka, wybierała sie na jakiś koncert w (tu coś jakby ironia - Poznaniu) i ruszyłem w kierunku mego miasta, nieznaną mi, a mniej więcej wytłumaczona przez Sakura drogą, wzdłuż kanału Mosińskiego. Powiem szczerze, że kanał choć wąski, ma mroczny klimacik, co zdecydowanie działa na jego plus :)


Gdy dotarłem do sporego rurociągu który widzicie poniżej,

musiałem wysłać eskę, Do Sakurowej, bo nie pamiętałem którędy mam dalej jechać. A jako iż ja to ja, a nie ktoś inny, musiałem coś źle zrozumieć, przez co trafiłem na niesamowicie piaszczysta drogę, prowadzącą obok wyrośniętego i mocno zarośniętego młodnika.

I walcząc tak z piachem, na najniższych przełożeniach w rowerze, dotarłem do czegoś, co chyba jest stacją pomp, lub punktem kontrolnym na pełznącym w wale obok mnie rurociągu.

Budynek ten, jakoś dziwnie kojarzący mi sie z bunkrem, budził jakiś taki niepokój w leśnej ciszy. Nacieszyłem się tym niesamowitym nastrojem, po czym ruszyłem dalej. Wyłoniłem sie z lasu w Puszczykowie i uznałem, że skoro znów tu jestem, wybiorę sie na cmentarz, gdzie leżą moje dwie ciotki, byłe siostry zakonne. Cmentarz znalazłem bez problemu, gorzej z grobem ciotek... Mimo to, nie zmarnowałem czasu, usiadłem na ławce i cieszyłem sie cmentarnym spokojem, oraz niezrównanym Puszczykowskim powietrzem.
Zastanawiam sie, co też takiego jest w cmentarzach, że miast działać na mnie przygnębiająco, podnoszą mi nastrój i uspokajają... Zastanawiałem się nad tym dość długo, doszedłem do wielu wniosków. Przede wszystkim, chodzi o nieuchronność tego, co cmentarze symbolizują, tego co równa wszystkich ludzi. Nie ważne czy ktoś jest biedny, bogaty, zły czy dobry, wobec śmierci, wszyscy jesteśmy równi, przerażająco równi... Umrę w swym kieracie, tak samo, jak człowiek, który nad tym kieratem stoi z batem... To nas równa, w gruncie rzeczy, nikt nie jest lepszy...
Fascynują mnie tez nagrobki, nie to kto w nich leży, tylko same nagrobki. Najróżniejsze, od prostych krzyży, po pomniki będące wręcz dziełami sztuki. Zadziwiające jest to, ile czasu poświęcamy, lub staramy sie poświęcać zmarłym, przykra natomiast, jest wyraźna rywalizacja w tym, kto ma ładniejszy grób, droższy pomnik, czy lepsze miejsce, najlepiej obok kogoś ważnego. Zastanawia mnie jedna rzecz. Na ile te wspaniałe groby, są hołdami dla zmarłej osoby, a na ile wyrzutami sumienia tych, którzy je stawiają? Czy to nie jest przypadkiem tak, że dopiero po śmierci doceniamy wartość drugiego człowieka? Tylko to juz chyba troszkę za późno... Zawsze doceniamy to, co straciliśmy... Uczę się, postępować inaczej, cmentarze mi w tym chyba pomagają... Kiedyś sie może nauczę ;)
Cmentarz ten odwiedzałem jeszcze kilka razy, zrobiłem też parę zdjęć, które możecie obejrzeć poniżej.









Gdy już wyjechałem z cmentarza i kierowałem sie w stone Poznania, mym oczom ukazał sie stary kościółek,

postanowiłem obejrzeć go z bliska. A gdy krążyłem dookoła, postanowiłem i wejść do środka, a co! Raz na parę lat wizyta w kościele mi nie zaszkodzi ;) Powiem wam szczerze, iż mam nieodparte wrażenie że organista wiedział z kim ma do czynienia... Gdy tylko wszedłem do zupełnie pustej świątyni i usiadłem spokojnie w ławce, z organów kościelnych, zabrzmiała Bachowska „Fuga”, jak ny organista wiedział, że taki antychryst jak ja przyszedł... No nie ważne... Spędziłem w tymże kościele sporo czasu, bo na „Fudze” sie nie skończyło, odsłuchałem jeszcze kilka utworów, których nazw niestety nie potrafię podać, po czym w końcu i finalnie udałem sie w kierunku Poznania. Czy aby na pewno? Otóż nie ;)
Jadąc prze Luboń, nie mogłem się oprzeć pokusie, by zadzwonić do Syrenki, z zapytaniem, czy jest może w domu. Była, więc i piwo wypiła ;) Czas z Syrenką, nigdy nie jest czasem straconym ;) I choć sama miłością do rowerów nie pała, a wręcz przeciwnie darzy je raczej chłodnym uczuciem,, w ogródku trzyma takie oto cudeńko

Zawsze mnie ta doniczka zachwyca, nie mogę sie oprzeć pokusie fotografowania jej :)

Jeżdżąc tak do Puszczykowa, które jest zdecydowanie za blisko poznania, przez co, nie pozwala sie porządnie zmęczyć, zapuszczałem się do Mosiny, co by nabić sobie troszkę kilometrów. I tutaj, nie mogę oprzeć sie pokusie i muszę pokazać dworzec kolejowy w Puszczykowie, moim nie znającym sie na architekturze zdaniem, jest naprawdę cudowny, szkoda że taki zaniedbany...







I tak tam sobie jedząc, pewnego dnia, zawitałem pod Sakurowym domem. Sakur zeszła do mnie na dół, po czym zapytała, czy nie wybiorę sie z nią i jej kuzynem – Kubą, na „hopki”, bo chce mu zrobić parę zdjęć, jak ten, szybuje na rowerze. Tutaj muszę powiedzieć, iż Kuba jest downhillowcem, czyli w moim mniemaniu wariatem ;) Ale wariatem w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu :) Niesamowicie pozytywny człowiek, z zdrową pasją i odwaga, na jaka ja sie nigdy nie zdobędę ;) Powiem szczerze, że mimo iż Kuba początkującym zjazdowcem jest, robi na mnie wrażenie prędkość z jaką porusza sie po leśnym terenie w dół, oraz jego skoki, które udało mi sie uwiecznić (wraz z Sakurem, która te skoki uwieczniała za pomocą prawdziwego aparatu).

Ta zamazano postać, to oczywiście Kuba, niestety prędkość z jaka mój telefon chwyta obraz, pozwala na tylko tyle, gdyby natomiast mieć Jackową lustrzankę... Taaaak..... :] Sie rozmarzyłem... :P



Po popstrykaniu i utracie około litra krwi, na rzecz podtrzymania życia lokalnych komarów, udaliśmy sie w drogę powrotną. Zostałem odprowadzony do skraju Mosiny, po czym ruszyłem w powrotna drogę. Po drodze w Puszczykowie, spotkałem jeszcze „Krzysztofa” (dlaczego w cudzysłowie, może kiedyś będzie okazja, to opiszę ;) ) kolegę Jacka, z którym zamieniłem kilka słów, po czym czmychnąłem w stronę domu, gdyż zaczęło sie robić niebezpiecznie ciemnawo...

I to chyba na tyle... 3 watki, w jednej notce, kolejna będzie relacja z Masy Krytycznej i mam nadzieje, że pojawi sie w ciągu kilku dwóch dni ;)
Do następnego ;)

piątek, maja 11, 2007

Stara przystań

Troszkę sie wahałem nim po powrocie z pracy zdecydowałem sie wreszcie wyjść na rower. Przyczyna mych rozterek była prosta – pogoda. Niby ciepło, ale jakiś taki chłód, gdzieś tam przebąkuje nieśmiało słoneczko, ale chmury wyglądały poważnie i deszczowo. Stwierdziłem w końcu, że z cukru nie jestem, a niedzielne popołudnie, jakie by nie było – żal zmarnować. Postanowiłem jednak, nie zapuszczać się zbyt daleko od miasta, żeby w razie całkowitego załamania pogody, móc szybko sie ewakuować. Pozostała kwestia gdzie sie udać. I już miałem zamiar potoczyć się bez celu po mieście, gdy przypomniała mi sie niedawna rozmowa z Koniem, w której to, pokazywał mi zdjęcia zrobione pewnej opuszczonej przystani w okolicach Owinsk i Czerwonaka. Jako że opuszczone budynki bardzo lubię, a i rzeczone miasteczka nie są zbyt daleko, można powiedzieć że cel wypadu, wybrał się sam.
Nie wiedziałem niestety, a może na szczęście, gdzie dokładnie znajduje sie rzeczona przystań, gdyż Konio powiedział tylko iż to przejazd kolejowy przed Owinskami. A jak, jak to ja, zinterpretowałem to dość luźno... W efekcie zamiast przed Owinskami, to przed Karolinem skręciłem w stronę Warty. Znalazłem tam tylko znany mi most, którym to ciepłociąg transportuje ciepełko z Elektrowni Karolin, na Poznańskie Piątkowo.

Miałem okazje go zwiedzać jakieś dwa lata temu, w wyborowym towarzystwie Jacka i Seby. Wtedy nawet wraz z Jackiem weszliśmy na górę i spacerowaliśmy sobie po tymże moście. Tym razem, przejechałem po prostu pod nim, mając nadzieje iż mym oczom ukarze się gdzieś niedaleko wyczekiwana przystań (choć powiem szczerze, wiedziałem że źle skręciłem, bo coś takiego, na pewno nie umknęło by uwadze naszej trójki te dwa lata temu). Postanowiłem więc wrócić na główną trasę i szukać kolejnego przejazdu kolejowego. I właśnie wtedy, gdy przeciskałem się jakąś wąska, wydeptaną ścieżynką, mym oczom ukazał sie taki oto budynek

I już miałem go ominąć, gdyż nie prezentował sie zbyt okazale, ledwie wystając z jakiegoś nasypu, ale skusił mnie dobiegający z jego wnętrza szum wody. Zsiadłem więc z roweru, przekroczyłem jakiś wyschnięty rów i wszedłem do środka. Okazało sie, że dobrze słyszałem wodę, szumiała sobie gracko 2 metry pod moimi nogami. A że w rurze którą wpływała pod tenże budynek, widać było światło, niechybnie znaczyło to, że za budynkiem, musi być jakaś rzeczka, czy chociażby kanał, lub rów melioracyjny. Gdy wyszedłem, dostrzegłem zarośnięte schody po lewej stronie. Gdy sie po nich wspiąłem (poetyckie określenie na wczłapanie sie po 7 betonowych schodkach), moim zdziwionym oczom, ukazał sie taki oto widok


Na moje oko (to mniej zdziwione), to jakaś opuszczona oczyszczalnia ścieków, lub... No właśnie nie mam pomysłu co by to jeszcze mogło być, uznajmy to wiec za oczyszczalnie ;)
Gdy już sie na zwiedzałem, i wyjechałem na główną drogę, by kontynuować przerwany przez budynek oczyszczalni plan. Nie zajechałem daleko, powiem więcej, ledwie wyjechałem na asfalt i mym oczom ukazała się droga, prowadząca do osiedla Karolin w Koziegłowach. Mieszkało tam, nim wyemigrowało do Pobiedzisk moje najbliższe kuzynostwo. Jeździłem na to osiedle, gdy byłem dzieciakiem, więc nie potrafiłem sobie odmówić przyjemności zwiedzenia go po kilku latach nieobecności. Pół osiedla odremontowano, ale tylko pół, druga połowa, stoi dokładnie taka, jaką ja pamiętałem, w tej chwili, to żywa sceneria gry S.T.A.L.K.E.R, zresztą sami zobaczcie:





Jest tam jeszcze jedna charakterystyczna rzecz, wejścia do klatek schodowych, wydaje mi sie, że takie kuriozum, jest w całej Polsce jedno, właśnie tu, w okolicach Poznania. Z chęcią zobaczył bym człowieka, który zaprojektował coś takiego. Założę się, że gdy to kreślił, był pijany :)

Ale mają te klatki klimat i naprawdę szkoda mi ich będzie, gdy znikną...
No nie ważne, pokręciłem się troszkę po osiedlu, po czym ruszyłem w dalsza drogę, porzucając plan poszukiwania starej przystani. Po chwili jazdy dotarłem do Kicinia, w którym to, powodowany jakimś dziwnym instynktem, czy też może raczej widokiem zielonych i żółtych pól, skręciłem w prawo. Po chwili dotarłem do polnej drogi, prowadzącej troszkę pod górę, na małe wzniesienie z którego to podziwiałem widok, na okoliczne pola. Zdjęcie wrzucę tylko jedno, niestety robione pod słońce

Pozostałe fotki nie wiedzieć czemu, wyszły gorsze niż złe, za to mogę pokazać drogę, którą dostałem sie na to przewyższenie

Gdy postanowiłem jechać dalej, okazało się, iż droga ta, prowadzi prosto do Janikowa. I właśnie w Janikowie po raz pierwszy tak naprawdę pożałowałem że nie posiadam aparatu. Przyczyna było miejsce, które widzicie poniżej


Nie dało się tego wykadrować telefonem, a po wycięciu zbędnego planu, zdjęcie więcej niż znacząco straciło na jakości. Może tam kiedyś wrócę i pstryknę to sprzętem z prawdziwego zdarzenia, póki co, to musi niestety wystarczyć... Gdy już nacieszyłem oczy i ugłaskałem duszę, ruszyłem dalej i nie wiedzieć kiedy, dotarłem do skrzyżowania Gdyńskiej i Bałtyckiej. Stwierdziłem że to chyba już czas wracać do domu. Z tym, że wcale mi sie wracać nie chciało... Usiadłem sobie więc na tym skrzyżowaniu, pod bilbordem stojącym przy przystanku, i zacząłem pisać SMS'y, jeden z nich, był zapytaniem skierowanym do Jacka, czy może będzie wieczorem w necie (chciałem mu pokazać zdjęcia, które to możecie obejrzeć sobie w notce poniżej), po chwili jednak, znając Jackową niechęć do odpisywania (tudzież brak czasu) napisałem drugą, w której to zauważyłem, iż najpierw powinienem się zapytać, czy ma ochotę w ogóle mi odpisywać, a dopiero później zadawać konkretne pytania. Po chwili zadzwonił rozbawiony i troszkę pogadaliśmy, okazało sie, że właśnie idzie z Aśką w kierunku Owinsk, bo umówili się z Koniem na zwiedzanie starej przystani. Niewiele myśląc podpiąłem sie pod te wycieczkę. Dogoniłem ich jakieś 2km przed miejscem spotkania, czyli innym przejazdem kolejowym, nie przed Karolinem, a przed Owinskami, obok gigantycznych silosów, o właśnie tych

każdy sie może pomylić, prawda? ;) Zgranie w czasie mieliśmy niezłe, bo Konio i Ola do tego przejazdu, dotarli dokładnie w tym samym czasie co i my. Ledwie minęliśmy silosy, a napatoczył się pies z gatunku „ujadacz łydkokąs, co tylko z tyłu podchodzi”, drażniące stworzenie... Gdy przestałem zajmować sie psem i spojrzałem w prawo, mym oczom ukazał a sie „kładka” prowadząca od elewatora, do przystani.







Sama przystań załadunkowa, którą widzicie poniżej, nie robiła już takiego wrażenia

Mimo to naprawdę miała klimat, przepotężny klimat, który potęgował zbliżający sie wielkimi krokami zachód słońca i bezwietrzna pogoda. Towarzystwo się rozpierzchło, eksplorując teren, niektórzy próbowali wyskrobać sie na betonowe bloki znajdujące sie po bokach głównego budynku, inni (znaczy Ola i ja) z uwaga sie temu przyglądali, a Konio, jak to Konio, chodził nawet po wodzie :)

Później wszyscy sie troszkę uspokoili, porozsiadali i tylko Konio szukał ciągle nowych wrażeń, ale zamiast nich, znalazł stary fotel ;)


A później sie do niego przymierzył ;)


I gdy tak wszyscy sobie siedzi, czy też coś robili, dotarło do mnie, że czuje sie w tej ekipie swój, naprawdę swój... Ze to są ludzie, przed którymi nie usze niczego udawać, nie muszę pozować. I mimo, iż jako jedyny nie miałem pary, przez co chwilami robiło mi się głupio i naprawdę zrozumiałem powiedzenie „piąte koło u wozu”, to jednak było mi między nimi dobrze, bo wiem, że mogę im bezgranicznie ufać, a oni ufają mnie i akceptują mnie takim, jakim jestem, ze wszystkimi moimi dziwactwami i wadami. Szkoda tylko, że nie było tam Seby i Karoli... Ale nie można mieć wszystkiego ;) I tak sie kręciliśmy siedzieliśmy a Jacek z Aśką zrobili sobie niebotycznych rozmiarów kolacje, która była jednocześnie obiadem i ponoć śniadaniem, aż niestety Konio z Olą musieli się zwinąć, więc zostałem sam z drugą parą, długo nie zabawiłem (choć pewnie i tak za długo :P), gdyż coś mi mówiło, iż nie powinienem im przeszkadzać ;) Zwinąłem sie więc i ruszyłem w drogę powrotną do poznania, przeprowadzając wcześniej rower obok tego szurniętego psa... Jakiś tubylec radził, bym wziął kamień i tu cytat „zajebał sukinsyna”, ale miałem chyba zbyt dobry humor ;) Droga do poznania minęła bardzo przyjemnie, mimo iż na niektórych odcinkach nie było niczego widać, a czasami jakiś samochód mijał mnie „o grubość lakieru”, ale przywykłem do tego już dawno temu.

I to tyle, poznałem rewelacyjne miejsce, do którego będę mam nadzieje wracał jeszcze nie raz i mam nadzieję nie sam... Wielką nadzieję... Nadzieja matką głupich... Cóż...

Do następnej, niebawem ;)

wtorek, maja 08, 2007

Prawie jak piątek trzynastego

Prolog

Mimo iż notka zaczyna sie od daty 5.05.2007r, to opisuje wrażenia z dnia wcześniejszego, czego każdy mam nadzieję sie domyśli podczas czytania. Jest to, a właściwie był piątek i mimo iż miałem nie narzekać, w obliczu takiego dnia, po prostu się nie da, a jeśli ktoś potrafi, z chęcią wezmę lekcje ;)
Nowością są zdjęcia, które będziecie mogli zobaczyć pod koniec postu. Zrobiłem je aparatem ojca, gdyż mój telefon, to telefon (wiem, to odkrywcze) i makra nie posiada, a bez owego... Cóż, no nie mógłbym pokazać tego, co chciałem byście zobaczyli. Można też na nich zobaczyć mój telefon, który umieściłem w celu pokazania skali.

I notka właściwa

Sobota, 5.05.2007r. Tego dnia, kończyła się data ważności, podarowanych przez niewymownie hojną firmę jaką jest „Enea” wejściówek do kina Cinema City, na absolutnie dowolny film, o dowolnej porze. Wejściówki były dwie, nie wykorzystałem ich, bo jakoś brak weny i niewiarygodnie naiwna wiara, że uda mi się z nich skorzystać w taki sposób, jaki miałem w planie, gdy po raz pierwszy trafiły w me chciwe ręce, ma jakąś szanse się ziścić, nie pozwalały mi sie ich pozbyć. Plan ten, był nieaktualny od pól miesiąca, mimo to, a może właśnie z tego powodu, nie zaprzątałem sobie nimi zbytnio głowy. Aż tu zaczęła sie wielkimi krokami zbliżać przedstawiona na początku tego przydługiego i bezsensownego wywodu data. Co robić? Na samotny seans nie za bardzo miałem ochotę, więc przyszedł mi do głowy genialny plan. W czwartek, Jacek wraz ze swym szczęściem, odwiedzili mnie kiosku, by pożyczyć rower (tak, pożyczyłem Mangustę... Ale Jackowi (no, tak prawie), więc to tak, jak bym to ja sam na niej jeździł, koniec tematu). Moim szatańsko genialnym planem, było wręczenie im wejściówek do kina, gdy rower będą zwracać. Uważam że szczęściu, mimo iż trwa i nic go nie zakłóca i tak trzeba, a przynajmniej można mu pomagać. Temu szczęściu sie nie da... Zapierali się rękami i nogami, ja nie odpuszczałem, byłem przekonujący, uroczy, czarujący, porywający wręcz (ta, przesadzam...) i jaki tam tylko potrafię być, ale nic z tego - wejściówek nie wzięli... Ale pozostawili mi cień nadziei, że może się zjawią w sobotę w kiosku i może wtedy coś się wymyśli... Ta, jasne... Się zjawili... Na placu boju zostałem ja, baniak wody (kupiłem po drodze), dwie tekturki z napisem „voucher” i rozanielona z przyczyn oczywistych Mangusta. Plan „B”, piątek rano, wysyłam Sebie (aka „aln”, później zwany Sebą nr1 z pary nr2 którą tworzy wraz z Karolą, proste, nie?) eskę, o dziwnej treści „Jak Karola jest dziś w pracy”, Seba reaguje telefonem, krótka wymiana zdań, wiadomo o co chodzi, ale da mi znać troszkę później. Troszkę później Seba sie nie odzywa... No to co? Zasięgam języka o której mam jakiś fajny film i wyjdę z kiosku, sam udam Się do kina, co by nie zmarnować tych cholernych voucherów. Zdecydowałem się na 300, o 17:40. piętnaście minut później, telefon od innego Seby „czy nie wlecę do biblio, na jakiś film i piwko”, odpowiadam że nie – idę do kina, więc ekran jego laptopa odpada, pogapię się w większy (no może nie zupełnie tak, ale odmówiłem). 20 minut później, telefon od pierwszego Seby, że jeśli jestem jeszcze w kiosku, to może zdążą przed 17:00 i wlecą pogadać o tych wejściówkach. A ja już się na film nastawiłem... No trudno, zaoferowałem się, mogłem wyraźnie powiedzieć, że tylko do którejś godziny się mogą zastanawiać, nie powiedziałem – to teraz mam. Więc czekam sobie spokojnie na „Parę nr2”. I czekam... I czekam... I dzwonię... Para nr2 niestety sie nie wyrobiła by do mnie wpaść, są na Malcie ze znajomi (wtedy już chciałem dzwonić do Konia, przedstawiciela Pary nr3, która to tworzy wraz ze swą narzeczona – Olą, ale stwierdziłem, że dla nich, czas w jakim vouchery muszą być wykorzystane, jest zbyt krótki, a to z racji iż mieszkają kawałek za Poznaniem, co czasami potrafi komplikować życie) No dobra... Zostaje jeszcze opcja Seba2, czyli biblioteka, piwo i film o żywych trupach. Dzwonię więc do Seby i dowiaduję się że... Seba na chwile opuścił bibliotekę, będzie za jakieś półtorej godziny... Uhhh... Telefon do Seby nr jeden i wio na Maltę. Tam krótka rozmowa, że może w sobotę się zjawią w kiosku, to by te vouchery wzięli jeśli czas mieć będą.

I przybył do mnie głos Seby, za telefonu jego pośrednictwem i że nie będzie go oznajmił mi tonem ponurym, a voucher zapłakał, gdyż z nim już do kina iść chciał (ale biblijne, nie? :D ).

Ale to było dopiero w sobotę, póki co zostanę jeszcze przy piątku. Z Malty ruszyłem do biblioteki, o której myślałem, iż z racji długiego weekendu (czy jak to Seba nr1 mawiał: „popieprzonego tygodnia”) jest czynna tylko do 15:00. Ku memu zdziwieniu, otwarta była do standardowej 20:00... No to trudno, jakoś przemęczyliśmy sie do zamknięcia, po czym w ruch poszedł laptop, „Zombie z Berkeley” i „Lech Mocny”, po 2 sztuki na głowę. I tak siedziałem, patrzyłem (bo na pewno nie oglądałem, ot gniot), rozmyślając o piwie, które wypije, gdy zjawi sie dzisiejszy zmiennik Seby – Karol z którym to też przy piwie czas miło mija (bez piwa zresztą też, tylko kto by chciał siedzieć o suchym pysku? he?). Nie doczekałem się tej chwili... Gdzieś za połową filmu i w połowie drugiego piwa, około godziny 21:00 rozległ się dzwonek do drzwi... Rozpoczęliśmy standardową akcje dywersyjną – ja chowam dowody i siebie, Seba otwiera drzwi, jak by nigdy nic. W drzwiach pojawia się „Dziadek”. Pracownik biblioteki, który dorabia do emeryturki jako strażnik. Człowiek zasadniczy i rzeczowy, sumienny pracownik, wręcz służbista... A tu piwa, papierosy, obcy facet (czyli ja) i filmy z gatunku „próbuje być gore, ale wychodzi komedia”. Lekka konsternacja, ale nic złego się nie stało (mam nadzieję). Zwinęliśmy sprzęt, dopiliśmy piwo i przed biblioteka czekaliśmy sobie na Sebastianowy transport gaworząc przy tym z „Dziadkiem”, na tematy różne. W tak zwanym międzyczasie, zadzwoniłem do Syrenki, żeby zapytać czy niema nic przeciw mej, bądź co bądź późnej wizycie, w celu konsumpcji chmielu (w płynie rzecz jasna). I mimo iż moment na telefon był nieodpowiedni, mimo iż wyrwałem ją nim z objęć namiętnego mężczyzny, mimo iż pora była późna a noc chłodna - zgodziła się. Więc po rozstaniu się z biblioteką, ruszyłem w kierunku Lubonia.

I gdy tak sobie jechałem, ciesząc się czystym powietrzem, pustymi ulicami, wieczornym chłodem i czekającym mnie przemiłym towarzystwem, aż tu nagle, niespodziewanie i całkowicie z zaskoczenia (co wynika ze zwrotu „niespodziewanie”, ale co mi tam, podkreślę w ten sposób element zaskoczenia), los udowodnił mi, iż tego dnia, w ogóle nie powinienem wstawać z łóżka, planować, ani bron borze* cieszyć się z tego, co ma dopiero nadejść. Jak tego dokonał zapytacie. Otóż w bardzo prosty sposób, tym oto małym, bo mierzącym zaledwie 4,5cm kawałkiem drutu...

Jak czymś takim odebrać komuś siły? Nie, wcale nie trzeba przebijać tętnicy szyjnej... Można to zrobić w prostszy sposób. Widzicie to małe przebarwienie troszkę na lewo od środka opony?

Wygląda jak dziurka, prawda? Bo to jest dziurka... Ot, dziureczka, dziurunia... Otworeczek taki... Skąd sie tam wziął? Zrobił go wyżej zaprezentowany drucik, gdy zapewne powodowany frustracją wynikająca z faktu, iż właściciel porzucił go bezczelnie na rozstaju dróg (dokładniej na samym środku skrzyżowania ulic Góreckiej i Drużynowej, przy „Panoramie”) postanowił spenetrować (czy tez może po prostu „wejść w”) sobie moja oponę... Złośliwiec... Nie ważne, idźmy dalej, bo jak wiadomo, co weszło – musi i wyjść, w tym wypadku, tak jak zmienianie dętek, które przytrafia mi sie co prawie100km, wyszło bokiem... Dosłownie...

I troszkę inne ujęcie

Pięknie, nieprawdaż? Zdarzyć się mogło tylko mnie... Zjechałem na pobocze, zadzwoniłem do Syrenki iż nie ujrzy dziś mej paskudnej gęby, po czym przy akompaniamencie wleczonej gumy, udałem się spacerkiem do domu... Wieczór mimo wszytko był krzepiąco rześki i chyba tylko dzięki temu w przypływie uczucia beznadziei, nie wybiłem głową dziury w chodniku... Drut usunąłem z opony dopiero w domu, inaczej nie mógłbym was uraczyć tak ślicznymi zdjęciami i też dopiero w domu, okazało się, iż oponę będzie trzeba prawdopodobnie wymienić... A kupiłem ja pod koniec zeszłego sezonu... Szkoda też dętki Continentala, która to miałem zamiar cieszyć sie długo, bo „widać że solidna i łatwo sie nie podda”... Ta... Póki z drutem nie pogada... Była przebita w 3 miejscach...
Tego że następnego dnia, gdy zmieniałem dętkę, urwał sie zawór pompki samochodowej, przez co nie mogłem napompować koła już nie opiszę, bo i po co? Zrobiłem to w niedziele na stacji benzynowej...


Epilog

Co do kina i voucherów – w końcu poszedłem sam, dwa razy w ciągu jednego dnia, na „W stronę słońca” i „300”. Na „300”, autentycznie sie dobrze bawiłem, szkoda że pod koniec filmu, kiczowaty patos wylewa się z ekranu i zaczyna niebezpiecznie sięgać łydek (a w siedziałem wysoko), mimo to warto ;) Ale po opuszczeniu sali kinowej... Cóż... Chyba nie lubię chodzić do kina sam... Ponury nastój mnie jeszcze nie opuścił...

I to chyba tyle, w piątek czwartego, dopadł mnie piątek trzynastego, aż sie boje co będzie w piątek jedenastego... Chyba zostanę w domu ;) A, i właśnie pewnie w tych okolicach, pojawi sie mam nadzieje kolejna notka ;)

czwartek, maja 03, 2007

Ot, przejażdżka...

Jako że Mangusta sprawna, i swój tegoroczny chrzest bojowy oraz test sprawnościowy przeszła uganiając sie za Masą Krytyczną, postanowiłem zabrać ja na małą przejażdżkę. Mangusta sprawna, gorzej ze mną ;) Znaczy nie znowu tak źle, ale trzeba odzyskać kondycję i ogólną sprawność, po za długiej jak na tak sprzyjająca pogodę przerwie zimowej. I tak, pewnego słonecznego dnia, a ściślej mówiąc poprzedniej niedzieli, zamiast iść do szkoły (za co zostałem przez pewnego Pana Nauczyciela ostro zrugany, ale cóż... takie życie, potrzebowałem tego czasu i świętego spokoju, o czym może później), wsiadłem na rower, w celu podreperowania swojej kondycji, tak fizycznej, jak i psychicznej. Okazało sie, iż z kondycją fizyczną, wcale nie jest tak źle, jak myślałem, choć do powiedzenia że „jest dobrze”, trochę mi brakuje ;) Ale wsiadłem i ruszyłem w bliżej nie sprecyzowaną podróż (choć „podróż” to zdecydowanie za duże słowo jak na ten wypad :P)
Zaczęło sie od Sołacza, Strasznie lubię to miejsce, jego spokój i jakiś taki przedwojenny klimat (którego na poniższym zdjęciu nie widać, ponieważ jest absolutnie fatalne i nie mam pojęcia, dlaczego je tu umieściłem... jak komuś przyjdzie do głowy, co ono tu robi – z chęcią sam sie dowiem, z góry dzięki)

Niestety tego dnia na pobliskim stadionie, odbywały sie chyba jakieś zawody żużlowe, więc z spokoju, nastroju, oraz przede wszystkim ciszy, nie dało sie korzystać – ot chwilowo nie istniały.

Postanowiłem więc brnąć dalej, w kierunku Rusałki i gdy już przebiłem sie przez tłumy w czarno-żółtych szalikach, tylko po to by stwierdzić iż hałas tam jest równie nieznośny jak na Sołaczu, strzeliłem na szybko zdjęcie rosnącego nad wodą drzewa (tez nie mam pojęcia po jaka cholerę, ale co tam, niech sobie jest)

i popedałowałem sobie dalej dobrze wszystkim (no prawie wszystkim) znana droga rowerową w kierunku Strzeszynka. I tak może z myślą o tych, co jej nie znają (tej drogi rzecz jasna), polecam - miła, przyjemna, po lesie, dość dobra nawierzchnia (no może nie dla kolarzówki...), świeże powietrze, ładne widoczki (co zresztą widać, bo widoczki zazwyczaj widać)

I ogółem rzecz biorąc pozytyw. Tylko jakaś taka krótka... Co prawda można w Kiekrzu wprost z niej wskoczyć na szlak rowerowy (który tego lata, czy też raczej sezonu, zamierzam dokładnie zbadać), ale szlak to szlak, a nie droga rowerowa, czy chociażby pieszo-rowerowa.

Gdy dotarłem do Strzeszynka, pokręciłem sie trochę po pomoście, po czym posadziłem swą obfitość na trawie, żeby powygrzewać się w słońcu. Bo dzień, mimo na pierwszy rzut oka – sprzyjającej aury, był naprawdę bardzo zimny, a jadąc pod wiatr zmarzłem niemiłosiernie. Znaczy... Niemiłosiernie, to zmarzłem troszkę później, wtedy było mi po prostu zimno... Dlaczego nie zrobiłem Strzeszyńskiemu zdjęcia? Nie mam pojęcia... Coś miałem niejasne motywy tego dnia... No nie ważne, ważne że po tym, gdy już nałapałem trochę ciepła słonecznego, ruszyłem w dalszą drogę by, skoro i tak już dość daleko dotarłem, odwiedzić największe w okolicy Poznania jezioro – Kierskie.


To Jezioro Kierskie, że tak powiem z bardzo bliska ;) A znalazłem się tak blisko, bo miejsce w którym wcześniej chciałem sobie podumać, wyposażone w ławkę i słońce, było jak by to ująć?.. „Skażone” to chyba odpowiedni słowo, niedaleką obecnością „złotej polskiej młodzieży”, która za pomocą swych wielce wypasionych głośników, zamontowanych w jeszcze bardziej wypasionych furach, budowała nastrój wiosennego wypoczynku na łonie natury, za pomocą elokwentnych „kurw” językowych i bogatej w treść i słyszalnej w promieniu dobrych pięćdziesięciu metrów muzyki z gatunku „bum_cyk_bum_cyk,_bum_tarara_ti_ti_ti_bym_cyk_bum_cyk_machamy_rencoma_jaaaaazdaaaaaa”. I to sie nazywa prawdziwy wypoczynek! Swoja drogą, zaintrygowała mnie jedna rzecz. Otóż całe to wspaniałe ziejące piwem, optymizmem i podpałką do grilla towarzystwo składające sie z może 7 samców i 3 samic, rozbiło swój „obóz” intensywnie znacząc należący do nich teren odpadkami i niedopałkami nie na trawie, a na asfalcie... W promieniu do max trzech metrów od zaparkowanych na tymże asfaltowym parkingu samochodów. Oj, przepraszam – fur. Siedząc już poza zasięgiem tej bogatej kulturalnie muzyki i rozmów, które by niejednego filozofa, etymologa i językoznawcę przyprawiły o zawrót głowy (bo jak np: poinstruować kogoś, jak użyć rozpałki do grilla, z której strony dmuchać w żar, oznajmić iż kiełbaski są gotowe, skomentować przy tym pogodę, urodę koleżanki i wyrazić zachwyt nad słyszanym aktualnie „utworem muzycznym”, używając zaledwie 11 słów, z których dwa to synonimy kobiety lekkich obyczajów, sześć nadaje się do zobrazowania różnic anatomicznych między kobietą a mężczyzną, jedno to imię, a pozostałe dwa wymyśliło się na poczekaniu? Trza umić!), zacząłem sie zastanawiać, po co jechać do lasu, jeśli nie ma się zamiaru odejść od samochodu, ani nawet wejść na trawę? Po dłuższej chwili zacząłem sie domyślać. Może oni boją się, że po trawie nie będą potrafili chodzić? Może nie wiedzą, że to w ogóle możliwe? Co do bezpośredniego sąsiedztwa samochodów – zakładam iż osobnicy ci, jak i osobniczki te, boją się stracenia kontaktu wzrokowego ze swoimi pojazdami i zagubienia się, z zupełnie dla nich obcym środowisku. Stąd i głośna muzyka – w razie by sie któreś zapomniało i jednak zapuściło za jakiś zakręt, to na pewno uda mu się wrócić „na słuch”. W szukaniu łomotu mają przecież spore doświadczenie i zapewne niezłe osiągnięcia. Po dojściu do tych zaskakujących wniosków i zmarznięciu, gdyż w cieniu i przy tafli wody, zbyt przytulnie nie było, udałem się w kierunku tarasu widokowego by za przeproszeniem – powygrzewać tyłek w sprzyjających okolicznościach przyrody. Widok, jak na taras widokowy przystało, był widocznie wyborny (przekombinowałem z tym zdaniem, nie?...). Ale widoczek serio sympatyczny, zresztą sami zerknijcie.

Niestety tam również długo nie zabawiłem, gdyż po chwili, przysiadło sobie obok starsze małżeństwo. Pan upierał się, że pierwszego maja będzie paradował w czerwonej koszuli i o niczym innym rozmawiać nie chciał z swą połowicą, którą to bolało biodro (nie kolano, kolano sobie sama wyleczyła, za własne pieniądze po ortopedach chodziła i warto było), przy okazji tego leczenia kupiła kurtkę za 220zł (bo takich szwów to za 20zł nie uświadczysz), a i tak miała szczęście iż udało jej się ją kupić, bo zawsze takiej chciała i nawet raz zaczepiła jakąś panią na ulicy, żeby zapytać gdzie podobną kurtkę kupiła, a ta jej powiedziała że w Niemczech i kłamała chyba, bo one były gdzieś, na jakimś rynku i w cale do Niemiec nie trzeba było po nią jechać. (kropkę kończącą to zdanie postawiłem tylko dlatego, iż muszę wtrącić, że w tym właśnie momencie, pani wyciągnęła bodajże wafelki i przeszła do kolejnej masakry słownej) Bo te wafelki, to ona kupiła za 1,6zł, a tam w barze, 4 złote chciał. W ogóle jaki kelner bezczelny, że własnych wafelków czy ciastek nie może jeść, chamstwo po prostu że uwagę zwrócił i do tego jeszcze mówi,że u nich też można kupić, a ona patrzyła na te ich ciastka, 4zł za opakowanie, a ona to za 1,60zł kupiła i oni myślą, że ona im będzie tyle płacić, jak może mniej dać? Przecież to głupota!

Nie wytrzymałem w momencie, kiedy owa w swym mniemaniu zapewne nobliwa osoba, zwróciła uwagę dwóm dzieciakom, zjeżdżającym sobie na deskorolce, po piachu, z tegoż tarasu w kierunku jeziora. Bo jak oni będą wyglądać? Co na to ich matka? Czy oni myślą, że mama to tak lubi prać? Atak w ogóle to kurz robią, niech sobie idą gdzie indziej, bo i hałas straszny.

Ugryzłem się w język i też „poszłem bo chamstwa nie zniese”, jak to powiedział kiedyś ktoś mądry. Pokręciłem się chwilę bez większego celu i sensu, po czym postanowiłem ruszyć w drogę powrotną. I jakoś tak ruszyłem, że nie z tego ni z owego, miałem tylko szare pojęcie gdzie jest Poznań, a droga przede mną bynajmniej nie wyglądała znajomo (co wcale nie jest dziwne, słabo znam tamtejsze tereny ;) ). Ale jadąc na czuja, natknąłem sie kompletnie niespodziewanie na taki oto budynek:

Pojęcia nie miałem, że jest gdzieś taka stacja :P Tak, wiem, że to wstyd, żeby tak własnego miasta nie znać, ale ponoć całe życie sie człowiek uczy i nowe rzeczy poznaje, więc proszę sie nie czepiać, dziękuję. Gdy przejechałem obok, zupełnie z znienacka znalazłem sie na ulicy Beskidzkiej i dalej odbiłem nad Rusałkę. I jadąc tak utartym szlakiem, zauważyłem drzewo... Stoi tam od dawna (jak to zazwyczaj drzewa mają w zwyczaju, wszędzie jakoś tak stoją od dawna, taki widać zwyczaj), a ja jakoś go nie dostrzegałem. W zauważeniu go, pomógł mi chyba mój stan umysłu i samopoczucie, które to doskonale to drzewo obrazuje. Zresztą sami spójrzcie:

Więc podjechałem i spędziłem pod nim z godzinkę, czując się na przemian jak stołówka dla meszek i seryjny zabójca (tychże meszek zresztą).

A potem... Cóż... Potem zrobiłem sobie kółeczko dookoła Rusałki i wróciłem do domu, by się ogrzać, wyprysznicować i zjeść coś ciepłego.

Ot, przejażdżka...

Nie pomogła na melancholie... Może kolejnej sie uda ;)

Więc standardowo „do następnej” :)