środa, czerwca 14, 2006

Dni Piątkowa (tak z grubsza...)

Pewnie dziwi kogoś (Pana dziwi, Panią dziwi, o i tych Państwo pewnie też dziwi) to znawiasowane i podkropkowane „z grubsza”. Jest taki, ponieważ posta pisze z czterodniowym poślizgiem, więc jeśli coś mi umknęło, to trudno. Magiczny nawias w tytule, mam mnie ustrzec, przed potencjalnym wytykaniem paluchami, że coś było nie takie, jak opisałem :P

Ale od tradycyjnego początku:
Zaczęło się od tego, że wstałem z łóżka, strzeliłem prysznic, potem jakieś szamanie i zająłem się obijaniem się, przeplatanym nie robieniem nic, tudzież niczego. Trwało to tak do popołudnia, czyli około godziny 16. O tejże to magicznej porze, wybrałem się na działkę, w celu objedzenia rodzicieli z grillowanych kiełbas i improwizowanych szaszłyków (o improwizowanych szaszłykach, może innym razem ;)). No i najadłem się, tak się najadłem, że normalnie aż uhh... W sensie ehhh... No z czubkiem po prostu się najadłem (tak, brat jadł obok...), znaczy do syta, tak po naszemu mówiąc...
Ale na tym, dzień się na szczęście nie skończył (skończył się na nocy, o północy, ale kto by tam patrzył na szczegóły...), później, gdy już odzyskałem cześć zdolności motorycznych, udałem się na Piątkowo, tam o chyba 22:00 miał odbyć się koncert „Myslovitz” I odbył się, dopiero podczas jego trwania, uświadomiłem sobie, że to nie jest odpowiednia muzyka, dla kogoś z sercem w moim stanie... Ale nie ważne, o tym jest chyba cos wspomniane w poniższym poście...A wracając do Dni Piątkowa. Dotarłem na szacowne osiedle Sobieskiego, w towarzystwie człowieka, który poinformował mnie o całym zajściu. Mowa oczywiście o Jacku.
Gdy tak sobie szliśmy spokojnie (a ściślej mówiąc on szedł, ja jechałem), ku upragnionej „piwodajni”, uderzył mnie specyficzny klimat otaczających mnie ludzi... Co rozumiem przez określenie „specyficzny klimat”? Hmmm... Jak by to powiedzieć... Wyobraźcie sobie, że prawie każda napotkana po drodze osoba, w wieku pomiędzy czternastym, a czterdziestym rokiem życia, jest żywą reklamą solarium, a w wypadku „męskiej” części tej populacji, również pobliskiej siłowni... No nie wspomnę o super markowych ciuchach, w „stylu luźno sportowym”, okrywającym te „żywe reklamy” od stóp do głów. Dosłownie... A przepraszam, byłbym niesprawiedliwy, bo jednak część „damska”, zrezygnowała raczej z okrycia na właśnie stopy, nogi i brzuchy... Wiec zadredowany Jacek, w kraciastych, krótkich spodniach i koszulce „happy sad”, jak i ja z długimi włosami i maksymalnie wyeksploatowanymi butami marki „nie daj się” (tej samej marki była i reszta mojej garderoby, ale co się będę chwalił...), naprawdę czuliśmy się.. No cóż, „obcy” (a może i „opcy”, kto wie...). Po zakupieniu energetyzującego (i wspomagającego trawienie, co w moim wypadku było więcej niż istotne) napoju, nawiązałem kontakt z Sebą (nick aln, skrót od ALieN, wniosek – nawiązałem kontakt z „obcym”, a tylko musnąłem wargami browarka...). Szybka wymiana SMS’ów, później telefony, kompletnie bezsensowne zresztą, bo przez zgiełk i muzykę która wydobywała się ze scenicznych głośników słyszałem tylko "jnjh&kn%$bhg#@nkkNIC%5E%hlkjoNIEjnjh&;kn%$bhg#nkkNIC^%hlkjoNIE jkoi(&%#$%hjh&^SŁYSZĘ” i choć nie pytałem go o dosłowną relację, zakładam iż Seba słyszał dokładnie to samo... W końcu po chwili trzymania przez mnie na głowie lampki rowerowej, świecącej w trybie „oczojebnym” i telefonie, wykonanym spoza tego rozgardiaszu, udało nam się odnaleźć. Seba, wspaniałomyślnie udał się ze mną na swój apartament, bym mógł przebunkrować u niego mój rower, byśmy mogli bardziej zbliżyć się do sceny. Przyznać muszę, iż wraz z pojawieniem się Seby i rozpoczęciem występu Mislovitz, atmosfera się poprawiła, pojawili się, dosłownie znikąd, ludzie z długimi włosami, dredami i tego typu wynalazkami.

Koncert, jak koncert, ubawił się Jacek, który słucha Myslovitz, ubawiła się też Karola, w objęciach Seby, sam Seba... No cóż... nie mogę się wypowiedzieć... Ja natomiast... eeee... O tym już było... Tak prawie...

No nie ważne, ogólnie było w sumie miło. Po tymże występie, punkt kulminacyjny wieczoru, czyli, jak to powiedział konferansjer, czy czym ten ludz z mikrofonem tam był „Największy pokaz sztucznych ogni w poznaniu, w Polsce!! A co tam!! Nawet na świecie!!”. Chyba mało widział... Ale nie mnie oceniać...Przyznać muszę, ze miło było oglądać fajerwerki, przy sączącym się z głośników jazzie, tudzież kawałku „New York, New York”. Naprawdę fajna atmosfera z tego wyszła.
A po całym tym „schow”, odwiedziliśmy w czwórkę mieszkanie Seby. Jedni by tam spać, inni, by nadrobić zaległości w krążących po sieci śmiesznych filmikach, czy też odebrać swój środek transportu, a jeszcze inni, bo po prostu tam mieszkają :D

Po opuszczeniu Sebowego apartamentu, przyznać musze że niechętnym opuszczeniu, bo miło było, „odprowadziłem” Jacka, bo i tak miałem po drodze, po czym...
No cóż kto czytał ten wie ;)A później była niedziela, o niej innym razem ;) Posted by Picasa

4 Comments:

Anonymous Anonimowy said...

Rzeczą dla mnie niewiargodna było "wyprowadenie" Seby na dwór... Jak Wy to zrobiliscie to ja nie wiem... Do Pompona: oddawaj te spodnie bo w pysk ;) (koszulke zreszta tez). Nie widzę tu żalu, który pojawić się powinien, a mianowicie "gdzie jest sakurex?"...no dobra już jestem cicho :P

2:14 AM  
Anonymous Anonimowy said...

ja widze ze musze z tandolowatym porozmawiac :)))

tak wiec jak bedziesz w stanie i o checiach na rozmowe daj znac na - wiesz gdzie :)

8:48 PM  
Anonymous Anonimowy said...

No wreszcie piszez jak cżłowiek...yyyy...znaczy Tandol, chciałam powiedzieć... ;p

3:27 AM  
Anonymous Anonimowy said...

a dziekuje ... e ... aha ... to nie do mnie bylo ...

5:48 PM  

Prześlij komentarz

<< Home