sobota, lipca 29, 2006

Przystanek Woodstock

W przedwstępie, przepraszam za zwłokę... Wiem że długo to trwało, ale i sam tekst jest długi ;) Mam nadzieję, że uda wam się dobrnąć do końca i że nie będziecie żałować poświęconego mu czasu. Zapraszam więc, na przydługi, choć wciąż ubogi w szczegóły opis, mojego pobytu na Woodstocku.

Zacząć wypadało by od początku, co też zamierzam zrobić, lecz tym razem z małym wyjątkiem :> Jaki to wyjątek? A taki, że o to po raz pierwszy (choć niekoniecznie ostatni), rozpocznę notkę, od kilku zdjęć przedstawiających występujące w późniejszym opisie postacie :) W tym wypadku, rozpocząć należy od przedstawienia kobiet, bo jak wiadomo, maja one pierwszeństwo :)

Na pierwszy ogień, pójdzie więc Sakur, czy tez Sakurex znana gdzieniegdzie pod nickiem Chop Suey, a z imienia zwana Agatą (nie wierze że ktoś tak do niej mówi... normalnie nie wierzę i już :P) Mimo, że to nie ranking, se zasłużyła na pierwsze miejsce, bez dwóch zdań :D

Oto i ona

Nie pytajcie proszę, skąd ten szelmowski uśmiech, bo nie mam pojęcia... Ale widocznie cos akurat knuła gdy robiłem to zdjęcie. Wiadomo – kobieta - maja to chyba w genach.

To co zrobię teraz, zmusi mnie, na końcu notki, do pożegnania się z wami, oraz ostrzeżenia że więcej notek nie będzie... Dlaczego? Otóż zakładam, a właściwie to wiem, że moje dni od momentu opublikowania tejże notatki, będą policzone. A stanie się tak, gdyż zamierzam państwu przedstawić Dominikę (zwana także „Małą” tudzież „Andrzejem”(to drugie „przezwisko” można spotkać w pewnych specyficznych miejscach sieci, do których serdecznie zaproszę na końcu tych wypocin ;))). I tu małe wyjaśnienie, odnośnie samego zdjęcia. Zdjęcie to jest jakie jest, gdyż ta urocza, jak za chwilę się przekonacie młoda dama, za żadne skarby świata, nie pozwala się fotografować. Dlaczego? Zapytajcie, ja się od dziś boje zbliżać :P A oto i Dominika (z prawej)

Mimo iż znam ją krótko, zakładam że mimo swego uroczego wyglądu, jak każda kobieta, potrafi być niezwykle okrutną... Moja śmierć do lekkich zapewne należeć nie będzie... Wyrywane żywcem trzewia, posypywane pókim żyw solą, czy obcinanie powiek i polewanie oczu octem, zaliczyć będzie można do tych łagodniejszych form perswazji... Później ją zapytacie jak było...
I jeszcze odnośnie zdjęcia. Znajduje się na nim Magda, koleżanka Dominiki, której lepszego zdjęcia, chyba nie posiadam. Dodam tylko, iż mimo że nie miałem okazji jej lepiej poznać (właściwie nie wiem dlaczego...), wydała mi się niezwykle sympatyczną dziewczyną :D

Ale przejdźmy dalej. Dalej, będzie Jacek, czyli Pompon (plus oczywiście niezliczona ilość wariacji odnośnie słowa „pompon”), który jak na to nie spojrzeć, wyciągnął mnie na ten Woodstock, ale o tym później, na razie możecie sobie obejrzeć Jacka

Fajne zdjęcie nie? :> Jasne że fajne, bo jest dziełem zbiorczym, Sakura i moim. Ona zauważyła chwilę, ja tę chwile telefonem ustrzeliłem. Z całkiem niezłym skutkiem musicie przyznać ;)

W kolejne, przedostanie miejsce, wstawię dwóch Melanżowiczy, Karola i Tomka

Właściwie nie odegrali żadnej ważnej roli, lecz może, kiedyś, gdzieś znajdą ten blog i podeślą kilka zdjęć z pociągu ;) Kto wie ;)

A na końcu, skazany – czyli ja.

Ja to ja, o ja pisał nie będę, bo jaki ja jest(em), każdy widzi. Kto nie widzi – ten ma farta :P W każdym razie to ja :)

No i to chyba wszystkie istotne postacie. Ludzi, było znacznie więcej, ale nie widzę sensu, opisywania tutaj każdego, kogo spotkało się na swej drodze, bo ani miejsca, ani czasu by mi na to nie wystarczyło ;) Lepiej chyba zając się głównym wątkiem, nieprawdaż? ;)

No to po raz kolejny – od początku :)

Jak powszechnie wiadomo, nie lubię tłumów, hałasu, ani poznawania nowych ludzi. Ba! Ja nawet kontaktu z klientem który coś u mnie w kiosku kupuję, nie lubię. Mimo to, już w ubiegłym roku, chciałem wybrać się na Przystanek Woodstock. Ot, żeby nie siedzieć w miejscu, coś przeżyć, zobaczyć, gdzieś być i mieć co hipotetycznym, przyszłym wnukom opowiadać. W zeszłym roku, niestety się nie udało. Nie pamiętam dlaczego, w każdym razie na Woodstock, się nie wybrałem. W tym roku nie chciałem się wybrać i proszę, mam teraz co opisywać :)

Zaczęło się, od rzuconej przez Sakura propozycji wyjazdu, bo ponoć ma miejsce w namiocie i w ogóle będzie super. Nie ukrywam, że nastawiony byłem dość sceptycznie (bo ja z zasady nastawiony jestem sceptycznie, ale o tym sza ;)), mimo to intensywnie myślałem nad tym wyjazdem. Tu z pomocą przyszedł Jacek i jego heroiczne próby wywabienia mnie na tą imprezę. Po przydługiej i nie dającej spać Jackowi, który akurat wracał z Pomorza pociągiem wymianie smsów. Godzinach dumania i walki ze sobą, zdecydowałem się jechać. Ale też tylko pod warunkiem, że Jackowi uda się załatwić dla mnie karimatę (że Jac o warunku nie wiedział – też sza, bo się wyda :P). Kto bystry, ten się domyślił – udało mu się :) Nie ukrywam iż jestem mu za to niezmiernie wdzięczny :) De fakto, o tym że jadę, zdecydowałem tak na dobre około piątej nad ranem. Pociąg odjeżdżał o 9:19 ;) Spakowany wstępnie, tak w razie wyjazdu, byłem od wieczora dnia poprzedniego (cóż znaczy przezorność ;)). Nocy oczywiście spokojnie nie przespałem, bo grający na kompie do późnych, tudzież wczesnych godzin porannych młodszy brat, nie pozwalał zasnąć, a o rzeczonej piątej, obudził mnie Jac telefonem, co dalszy sen przekreśliło. Ogólnie pospałem może z dwie godziny :)

Ale nie ma się co nad tym roztrząsać. Dalej były perypetie porannego wstawiania, reszta pakowania się, mycie, jedzenie, wyłudzanie pieniędzy od rodzicielki, kupowanie biletu, oraz zajmowanie miejsca w pociągu, czyli rzeczy o których nie zamierzam wspomnieć ani słowem (chyba na to za późno – sza po raz trzeci). I gdy już siedziałem, czekając na standardowo spóźniającego się Jacka (sorry Jacuś, ale jak się ze mną umawiasz, na czas bywasz sporadycznie – Stara Rzeźnia, stare dzieje ;)), samotnie zajmując dumnie cztery miejsca siedzące. Pojawili się na samym początku wspomniani Melanżowicze, ze szczerym pytaniem: „czy wolne?”.

Powinienem nie linijkę wolnego miejsca zostawić, a kilka stron, by w pełni oddać stan mojego umysłu w tamtej chwili. Pytanie to, poraziło mnie swą głębią, precyzyjnością a mimo to, wieloznacznością kontekstów, niesłychaną śmiałością, bezprecedensowym podejściem do problemu i oczywiście urokiem jego prostoty. Jednym słowem jak ostatni idiota odpowiedziałem „tak”... Naprawdę nie mam pojęcia, co mnie do tego posunięcia podkusiło... Ale stawiał bym na wyżej wymienione cechy pytania, moją własną głupotę, pomroczność jasną, oraz postępującą u mnie w zastraszającym tempie wraz z demencją starczą, sklerozę... Jako że czekałem nie tylko na Jacka, ale i Dominikę, panów było dwóch a miejsca cztery, pozostało mi odpokutować ten występek, który pozwolę sobie pieszczotliwie nazwać „chwilową dysfunkcją mózgu” i cała drogę do Kostrzyna nad Odrą stać, kucać i posiadywać gdzie popadnie. Ale było warto, bo Melanżowicze, a w szczególności Karol, który, jak to mówił jego kompan, wrócił tydzień temu z Norwegii i jeszcze nie wytrzeźwiał, naprzemiennie spał i był wręcz rozczulający, nie kontaktując tak do końca co się dzieje :) W każdym razie, dzięki temu towarzystwu, uniknęliśmy smarujących się markerami małolatów, którzy później biegali z deska sedesową na głowie... Czy tam szyi.... Nie ważne. W każdym razie, podróż minęła przyjemnie i dość szybko (mimo że mi się dłużyło :P). Po około trzech godzinach, dotarliśmy do Kostrzyna, który powitał nas... Hmmm... Nie mogę powiedzieć że deszczem, bo deszcz to nie był... Ale coś tam równomiernie z nieba kapało... W każdym razie było pochmurno i znośnie, jeśli chodzi o temperaturę :) Tam, rozdzieliliśmy się z Małą, która spała u czekającej na nią na dworcu Magdy. One udały się w swoją stronę, my w swoją. Nie wyobrażam sobie marszu, do samego Przystanku Woodstock, w pełnym, południowym słońcu. Bo na pewno nie był to spacer, był to niewątpliwie marsz. Sam teren starego poligonu, jest naprawdę kawał drogi za Kostrzynem. Nie potrafię powiedzieć dokładnie ile, ale stawiał bym na odległość około 3 – 4km. Wydaje się niewiele, lecz gdy idzie się, z pełnym plecakiem, po trzech godzinach szukania sobie miejsca w pociągu i prawie nieprzespanej nocy, wcale nie jest tak niewiele ;) I tutaj zacznie się opisywanie miejsca, czy tez raczej moich wrażeń i odczuć, na temat całego Woodstocku :)


Pierwsza wrażenie... Było... to wiem na pewno... Jakie?... Tego już niestety nie pamiętam, bo cały natłok kolejnych, kompletnie je zatarł :P Pierwszy był kurz. Wszechobecny, ogólny, otaczający wszystkich i wszystko.



Wtedy nie zadawałem sobie sprawy, jak mało jeszcze na temat tego kurzu wiem, ale nie uprzedzajmy faktów :P Druga rzeczą, byli ludzie. Niezwykle otwarci, chętni do rozmowy i pogodni :) Można podejść do każdego i z każdym pogadać, każdy do ciebie podchodzi i pogadać próbuje – ogólnie luz.


Z małym wyjątkiem – sępy... To było więcej niż przykre... Co parę kroków, ktoś sępi by odlać mu piwa, dać gryza (jeśli coś jesz)... Czasami są naprawdę natrętni. Ale na przyszłość mam zamiar nikomu niczego odlewać, bo gryźć tak czy siak nie dawałem :) Sam zarobiłem/pożyczyłem, niech ruszą swe cwaniackie dupy i też cos z sobą zrobią, na krzywy ryj, to można tylko dostać... Nie ważne, w każdym razie gdy byliśmy już w tym tłumie, pozostało odnaleźć namiot Sakura, po czym zakupić piwo i napawać się klimatem :) Jak się nietrudno domyślić, namiotu Sakura, mimo jej szczegółowych (chyba) wskazówek – nie znaleźliśmy. Ogrom nie pola, a pól namiotowych bo jest ich tam kilka, naprawdę przytłacza.


(czego niestety nie widać)


Umówiliśmy się więc przy kasie biletowej PKP i tam, odnalazła nas, ku naszemu zdziwieniu, nie sama, lecz z... Koniem... Mnie zatkało... Dlaczego zapytacie? Już mówię. Otóż nasz poczciwy Konio, miał kiedyś z Sakurexem nieprzyjemne starcie... Nawet bardzo nieprzyjemne... Co prawda tylko wirtualne, ale jednak... Od tego czasu, powiem szczerze, że martwiłem się o Konia życie i zdrowie, za każdym razem, gdy mogło dojść, lub dochodziło do jego z Agatą spotkania. A tu proszę... Obydwoje uśmiechnięci, przed chwila się spotkali i razem podążają w naszą stronę. Widać prawda jest, że muzyka łagodzi obyczaje, lub że na Woodstocku obyczaje, łagodzą się same, w końcu ponoć „Miłość, przyjaźń, muzyka” ;) Pozostało dać się do namiotu odprowadzić.


I tutaj chciałbym przypomnieć, co pisałem na samym początku postu? Dlaczego w ogóle wyjazd na Woo rozważałem? Nie? Więc przypomnę „(...)rzuconej przez Sakura propozycji wyjazdu, bo ponoć ma miejsce w namiocie(...)” Nie na darmo użyłem tam słowa „ponoć”... Oto namiot, w którym „miała miejsce”














Więc jednoznacznie i zdecydowanie mogę stwierdzić, a Jacek mnie poprze – miejsca nie było. Ale to nie problem :D W kocu jakoś się przeżyło ;) Ale po kolei. Po wstępnym zainstalowaniu się w namiocie, zapoznaniu z cała okoliczna ekipą,

z której pamiętam może cztery osoby, ruszyliśmy w kierunku „wioski piwnej”, w celu zrobienia zapasów rozweselacza.
Powiem szczerze, że do teraz ubolewam, nad tym, że jedynym dostępnym na terenie Woo piwem, było tyskie (tak, z małej litery)... Nie uważam się za wielkiego piwnego smakosza, jednak wyżej wymienione, smakuje, jak by obok piwa co najwyżej stało... Nic ponadto... Ale co zrobić? Do miasta hektary, a tu, pod nosem, w przystępnej cenie, bo tylko 2,60zl za puszkę lub kubek, szumnie zwany kuflem, można było gardło zwilżyć. Puszki były niestety w temperaturze otoczenia, lecz zakup dokonywany z nalewaka, był przyjemnie chłodny




a okolice piwodajni, były chyba najbardziej zaśmieconym kawałkiem całej imprezy.




Wina tego, że nie ma tam po prostu śmietników, wszystko wyrzuca się zwyczajnie na ziemię, bo i tak odpowiednie służby posprzątają. Po zakupie browarków, drugi i niestety ostatni raz, spotkaliśmy się z Koniem. Bardzo żałuję, że nie odnalazłem go później, lecz niestety teraz to już tylko właśnie żałować mogę... Było minęło, następnym razem obiecuje poprawę :) Zanieśliśmy co nam z zakupu zostało do namiotu i nadszedł czas posiłku. Wszyscy zapewniali, ze Krysznowcy w tym roku karmią dobrze (jak było w zeszłym, nie mam bladego pojęcia, w końcu to moja pierwsza taka impreza).


Swoja drogą, Krysznowcy fajni są ;)


Jac krzywiąc się, w końcu jednak uległ dowodom w postaci żywych i w pełni sprawnych (znaczy na pierwszy rzut oka :P), wczorajszych Krysznowych konsumentów. I tu miłe zaskoczenie. Za trzy złote, można było Zjeść naprawdę spory posiłek


składający się z doprawianego ryżu, czegoś z fasoli czegoś dziwnego, co jako jedyne w całym tym posiłku było nieciekawe, oraz cienkiego ciasta, które mi osobiście więcej niż przypadło do gustu :) Jac zjadł, rozstroju nie dostał, więc nie narzekał ;) Ja też przeżyłem bez szwanku i nieprzyjemnych żołądkowo-jelitowych sensacji. Więc było warto ;)

A dalej było szwędanie się, dopijanie piw i czekanie na koncert Vavamuffin. A w tak zwanym międzyczasie, nadszedł wieczór, uspokoił się wiatr, a niekwestionowanym panem okolicy stał się kurz...

W życiu nie widziałem tyle kurzu... Niestety zdjęcia tego nie oddają, lecz widoczność była nieziemsko ograniczona, a miedzy zębami zgrzytał piach... I mimo że było to uciążliwe, niesamowicie budowało klimat. Dla mnie, Woodstock, już zawsze będzie się kojarzył z tymi tumanami kurzy, nadającymi wszystkiemu jakiegoś postnuklearnego klimatu. Naprawdę moc piekielna :D

Niestety nic nie pomogła tocząca się zwolna po terenie pod scena straż pożarna i zraszająca ludzi armatką wodną. Widok naprawdę rewelacyjny, gdy wszyscy w rytm muzyki wystawiają ręce, by złapać trochę wody :D

Oberwało się i nam, czyli Sakurowi, Jackowi i mnie :D Całkiem mile uczucie oberwać taka delikatna armatką wodną :D

Zdecydowanie odświeżające :D

A byli i tacy, którzy radzili sobie bez wozu strażackiego, pomagała im w tym ekipa czysczaca toi-toi’e ;)

Było naprawdę rewelacyjne, a dalej, już tylko lepiej, gdyż rozpoczął się koncert Vavamuffin :] Nie podejrzewałem się, o umiejętność zabawy, a tu taka niespodzianka :D Nie dało się nie skandować „Jah jest prezydentem, Jah jest kierownikiem Jah Jah jest trenerem, ja jestem jego zawodnikiem”

No zwyczajnie się nie dało :D W każdym razie ja nie potrafiłem się oprzeć ;) Efektem tego, była postawiony pod sceną głos, czyli potężna chrypa :D Raz można, a czasem trzeba ;)

Głos odzyskiwałem, później, płucząc gardło piwem i zagryzając pikantnym hot-dogiem, na którego to zakup Jac trzymający kasę, decydował się w potwornych bólach ponad pół godziny. Śmieciowe żarcie nie jest złe, szczególnie raz jakiś czas ;) Ja tam byłem zadowolony – Jac mniej, ale to u niego normalne ;)




Po tak zwanym posiłku, po raz kolejny rozstaliśmy się z Mała oraz Magdą i po czym wraz z Sakurem, postanowiliśmy wyruszyć do miasta, w celu zakupienia czegoś bezalkoholowego do picia i kto wie, może i czegos do jedzenia. Choć głownie chodziło, o wyrwanie się na drobną nawet chwile z tego hałasu i potwornego, drażniącego już nas porządnie kurzu, który dzięki bezwietrznej pogodzie wisiał na Woodstockiem, jak złośliwa radioaktywna chmura. Ale mimo jego uciążliwości i złośliwości, ciągle dodawał temu miejscu uroku, co zresztą widać na poniższych zdjęciach.








Wyszliśmy z terenu starego poligonu na drogę i... Tak oto ruszyliśmy, niczym trzech... Kalekich...

Sakur, ze zwichniętą kostką, Jac, z przeforsowanym kolanem i ja – mistrz odcisków kulejący jednocześnie na dwie nogi... Jak już wcześniej wspomniałem sam Woodstock, nie jest wcale tak blisko Kostrzyna... Jest tam sporo deptania, a w naszym stanie... Cóż... Bez komentarza... Powiem tylko, że do samego miasta nie dotarliśmy, zatrzymaliśmy się, przy pierwszym napotkanym sklepie, w którym to Jac zaopatrzył się w ser, bo chleb jak sam twierdził – posiadał. Po odsiedzeniu chwili na schodach spożywczaka, udaliśmy się w drogę powrotną. Za wcześniej, pożyczony od Sakurowej banknot jednodyszny i sprezentowałem sobie, na wzmocnienie Powerade’a, którego wręcz duszkiem wyżłopałem. Dziś mogę z czystym sumieniem powiedzieć – wypicie go, może i dodaje energii, ale na odciski nie pomaga... A szkoda... Wlekliśmy się więc tak, Jacek wraz ze mną, bo Sakur, baba jedna, wyłudziła od napotkanego po drodze, a idącego w naszą stronę pana Zenka rower, dzięki któremu powolutku kulała się za nami, o czymś z wspomnianym panem Zenkiem i jego żona gaworząc. I tak nam mijała wędrówka, bo spacer to to bynajmniej nie był (powtarzam się?)... A jak by nam utykaczom, nie było dość ciężko, kupiliśmy w otwartym z okazji Woodstocku przez tubylców kramiku, pięciolitrowy baniak z woda... Najcięższy, pięciolitrowy baniak z wodą, jaki w mym krótkim i leniwym życiu niosłem... Pięć litrów, a z trzydzieści kilo (wcześniej była mowa o subatomowych klimatach i radioaktywnych oparach, wiec może to była ciężka woda? :P)... Dobrą rzeczą było to, że po drodze, ruszył się wiatr. Co wróżyło troszkę mniej kurzu. W końcu jakoś dotarliśmy. Sakur oczywiście dodatkowo uszkodziła sobie nogę zsiadając z roweru, ale przybyliśmy w sam raz na początek koncertu Maleo Reggae Rockers, w którym to koniecznie chciał uczestniczyć Jacek. I on sobie uczestniczył, a ja z Sakurem, czy też raczej Sakur wraz ze mną, położyliśmy się na glebie, co by se tak zupełnie sam nie uczestniczył. Ale nam się szybko takie polegiwanie wśród średnio pasującej nam muzy znudziło, poza tym, zaczynało kropić, a moja karimata leżała nie w, a przed namiotem, więc po krótkiej naradzie wybraliśmy się w kierunku pola namiotowego. Tam natomiast zapadła decyzja – idziemy się myć. A musicie wiedzieć, że mycie się, jak i załatwianie innych podstawowych potrzeb że tak powiem fizjologiczno-higienicznych na Woodstocku, to nie lada wyzwanie. Dlaczego? Już tłumaczę. Otóż, mimo ze tych cudownych toi-toi było tam ponoć czterysta, w co jestem skłonny uwierzyć, bo naprawdę w życiu nie widziałem tylu kibelków w jednym miejscu, to wszystkie były w równie opłakanym stanie... A znaleźć taki, który jest choć troszkę lepszy... I to po ciemku... Bez komentarza... Na szczęście zabrałem ze sobą, moją przednia lampkę rowerową, bez której załatwienie się, po zmroku, byłoby zdecydowanie trudniejsze :) Przymocowałem ja Sakurowi do dekoltu, a gdy przyszła moja kolej, poradziłem sobie zębami ;) Gdy już uporaliśmy się z wszelakimi zewami natury, przyszedł czas, na choć pobieżne obmycie się... I tu kolejne wyzwanie, graniczące z problemem, czyli znalezienie czystej, działającej, a przede wszystkim wolnej umywalki, pod którą błoto nie sięga kostek. Mogę tylko mniej więcej pokazać wam umywalnie i tyko za dnia, ale chyba lepsze to, niż nic ;)



Fakt faktem, iż za dnia, działał też „grzybek”

Ale tam chodziło raczej, o solidne wytaplanie się w błocie, a nie mycie ;)



Więc jak widać tłok, a w późnych godzinach wieczornych, wcale nie jest luźniej ;) Ale jakoś udało nam się znaleźć wolne miejsce i troszkę się odświeżyć :) Po powrocie pod namiotu, przebrałem się i co tu ukrywać, przymierzałem do spania. Ostatniej nocy prawie nie spałem, więc chciałem troszkę nadrobić. Po chwili zjawił się już, również lekko odświeżony Jac. Ja sobie leżałem, on się próbował wkomponować do namiotu. Gdy mu się udało, nie dało się ukryć, iż miejsca jest tam na dwie osoby w sam raz, na styk bym rzekł. A przecież pozostała jeszcze właścicielka namiotu, która akurat flirtowała z potencjalnie bezzębnym i psychicznie zniszczonym człowiekiem (do tego stanu zabrakło mu około minuty, gdyby się nie oddalił, przestał by być potencjalnie bezzębny...). Ale tu po raz już czwarty chyba – sza, nikogo nie chcę urazić (choć pewnie jest już za późno :P) :) I tak leżeliśmy, już prawie zasypiając, gdy do namiotu, zaczęła logować swoje jestestwo Sakurowa Dama... Był to proces żmudny, do tego czasochłonny, a momentami i bolesny. Mimo to udało się i wcale nie było tak źle ;) Gdy już zasypiałem przypomniała sobie jeszcze, że nie wie gdzie ma portfel i rozpoczęło się wielkie szukanie... Ale i to dało się przeżyć, mam przynajmniej co wspominać. Tak jak już chyba do późnej starości wspominać będę moment, w którym kochana Agata rozpoczęła swój nocny koncertu pod tytułem „Le chrap, de Sakur, la nocna symfonija”. Było ostro momentami... Ale też dało się przeżyć ;) I mimo że się nie wyspałem, bo zasnąłem około wpół do drugiej w nocy, a obudziłem się po piątej i zasnąć nie mogłem, czułem się wyspany. Nie chcąc budzić wtulonej we mnie Sakury, postanowiłem poleżeć jeszcze trochę, licząc, ze może jednak Morfeusz nie olał mnie kompletnie... Nic z tego, chyba strzelił focha...

Około siódmej, wygramoliłem się z namiotu, odwiedziłem dwa wcześniej opisywane strategiczne punkty czyli toi-toia oraz umywalnie, po czym przystąpiłem do konsumpcji zupki chmielowej, co by śniadania na pusty żołądek nie jeść, ponoć jedzenie na czczo szkodzi :P
I tak siedziałem, popijałem dumałem i wymieniałem kartę w telefonie, gdyż mój, od nadmiaru zdjęć i sms’ów omdlał... W sensie słabo mu się na baterii zrobiło... I już martwiłem się, że to będzie koniec zdjęć z Woodstocku, gdyż nie bardzo miałem jak telefon naładować, a przez niefortunna serie zdarzeń, nikt mi nie pomógł w kłopocie. Wybawieniem okazała się jak zwykle niezawodna Agata :] Pożyczyła mi swoją, pełna baterie, ja natomiast dałem jej mój punkofon, dzięki czemu miała kontakt ze światem, a ja mogłem dalej robić zdjęcia :D Ale to oczywiście stało się, gdy już wstała i zjadła śniadanie

Spoko, ważka uszła z życiem Sakur nie jest mięsożerna ;)

Do tego czasu siedziałem i dumałem. Po powstaniu Jacka, poczęstowałem się dwiema skibami z jego chleba i skromną ilością białego sera. Po tym, nazwijmy to „posiłku”, spróbowałem się zdrzemnąć – bezskutecznie... W końcu wygramoliłem się z namiotu i postanowiliśmy z panem J, po oczywiście uzupełnieniu niedoborów chmielu w organizmie, wybrać się do miasta, po małe zakupy. Tym razem mądrze, bo autobusem, który mimo że przepełniony, to kosztuje tylko złotówkę w jedna stronę. Zdecydowanie lepsze 10 minut ścisku, niż 45 spaceru, gdy potwornie bolą nogi...

Tutaj, znów odbiegnę od opisywania dnia, czy też przeżyć, by rzucić jakimś odczuciem, czy czymś w ten deseń... Tym razem, chodzi mi o policje w mieście. Powiem szczerze, że dawno nie czułem się tak dobrze. Policja była tam na każdym kroku ale... Była normalna... Nikt nie czepiał się, za przejście nie na pasach, czy skrócenie sobie drogi przez trawnik. Było NORMALNIE. Tak powinien moim skromnym zdaniem wyglądać świat. Świat w którym policja, nie wlepia mandatów, za bycie sobą, ale interweniuje, gdy dzieje się cos złego. W chwili obecnej mamy odwrotnie... Łatwiej wlepić mandat za przejście na czerwonym świetle, niż pobiec za penerkiem, który cos ukradł... Ot nasza rzeczywistość... Wystarczy biadolenia :)

Maleńki rajd po miejskich sklepach, zaowocował chlebem (po jednym na łepek), jakimiś serami, baniakiem wody i odwiedzeniem sklepiku, który znajdując się w bezpośrednim pobliżu dworca, oferował „kanapki na powitanie”, oraz „piwo regionalne ‘BOSS’”, w sympatycznej cenie. Wszamalismy wiec po kanapce, która okazała się nad wyraz dobrą i przysiedliśmy, by spróbować tutejszego piwa. Zdecydowałem się na opcję „ciemne”, za szalone 3,50 i powiem szczerze, że to jedno z lepiej wydanych „czypiendziesiąt” w moim życiu :D Jeśli idzie o piwo oczywiście :P Wysączenie tego cuda, wzmogło apetyt, który zaowocował kolejną kanapką na powitanie, która to wzmogła apetyt na kolejne piwo, jednym słowem – samo nakręcająca się spirala, prostych i nieskomplikowanych gastronomiczno - monopolowych rozkoszy :] Ale drugie ciemne, było ostatnim, bo zakładam że trzecie, zaczęło by mi zaburzać poruszanie się. Postanowiliśmy więc wracać do namiotu, by złożyć nasze łupy. Oczywiście opcja „z buta” po pierwszej przejażdżce busem, przestała być brana pod uwagę, więc udaliśmy się, na miejsce, spod którego autobus podbierał pasażerów. Jako że czekała na niego już spora gromadka, zadecydowaliśmy, iż usiądziemy sobie na trawce i spokojnie poczekamy na kolejny. I tak siedzieliśmy czekając, gdy nagle podeszła do nas dziewczyna z dość sporą siatą i pyta, czy nie chcemy ogórków. Wierzcie mi lub nie, ale pytanie wbrew pozorom jest trudne :P Spójrzcie na to z tej strony: Siedzisz sobie na trawce, przyglądasz się ludziom, relaksujesz się, myśląc o niczym a tu jak grom z jasnego nieba pytanie, czy może nie masz ochoty na ogórki i to nie byle jakie, bo z przydomowego ogródka. Absurd sytuacji kompletnie odbiera jasność myślenia ;) Po otrząśnięciu się z chwilowego szoku, zaczęliśmy ładować ogórki do foliówek, bo jak wiadomo – dobry ogór nie jest zły :) Gdy zabraliśmy tyle ile nam się podobało, czy też chciało, panna oddaliła się dalej, szukając kolejnych amatorów ogórków :D I w tym momencie podjechał autobus.. Lecz przewrotnie nie zatrzymał się tam, gdzie czekało na niego największe skupisko ludzi, tylko kawałek od nas, siedzących na uboczu. Decyzja była szybsza niż myśl :) Rzuciliśmy się do autobusu i półtorej minuty później siedzieliśmy uśmiechnięci od ucha do ucha, czekając aż wehikuł ruszy w stronę Woodstocku. I tak siedzimy, czekamy, aż zerknąłem przez okno, a tam – Jackowa woda, stojąca dumnie na trawniku, pręży nalepkę, do cichaczem podkradającego się, eleganckiego i spoglądającego chytrze amatora win tanich i wody cudzej. No cóż... Nie warto było próbować wycisnąć się z autobusu, skoro udało się już zając miejsca siedzące i odbijać tego co nasze. Poza tym, interesant podszedł do baniaczka, zerknął w okolicę nakrętki, czy plomba nie zerwana, po czym, niczym greckie bóstwo po przejściach, czy też szlachetny lew trawnikowy, ułożył się przed nią na trawie spokojnie czekając czy nie pojawi się zbłąkany właściciel. Co było dalej, nie wiem, a żałuje tego chyba bardziej niż wody, bo widowisko było przednie. Autobus ruszył i cała scena znikła nam z oczu... Jacek pogodził się jakoś z ta strata, a mnie to powiem szczerze, wisiało :P W sensie woda, a nie załamanie Jacka... Żeby nie było, że nie jestem współczujący czy coś... :P

Gdy już byliśmy na miejscu i zdążaliśmy w kierunku naszego (czy też może raczej Sakurowego) namiotu, spotkaliśmy idących w przeciwną stronę Melanżowiczy. Po ogólnej wesołości spowodowanej tym spotkaniem, umówiliśmy się na jakieś piwko, w okolicach godziny kolidującej z występem Indios Bravos, na którym to mieliśmy zamiar się stawić. Ale kto by tam patrzył na szczegóły... ;) Dotarliśmy do namiotu, złożyliśmy łupy i co?... No cóż, dawno nic nie piliśmy, wiec trzeba było udać się w stronę wioski piwnej, w celu uzupełnienia płynów i takich tam...

Później był koncert Indosów. Powiem szczerze, że zawiodłem się na nich, po tym, co pokazał dzień wcześniej Vavamuffin, spodziewałem się czegoś więcej od Gutka i jego ekipy. No ale ponoć potknięcia zdażają się i najlepszym, a właśnie tak – jako potkniecie, będę zaliczał ten występ. Co było później? Opisze naprawdę telegraficznym skrótem. Zjawiła się Magda wraz z Dominiką, której dzień wcześniej, Woodstocku właśnie zaginął telefon. Nie wiemy czy wypadł jej z kieszeni sam, czy też może ktoś mu w tym wypadaniu pomógł... W każdym razie spędziliśmy z nimi czas rozmową umilaną złocistym napojem do chwili, w której otrzymałem pewnego dziwnego SMS’a... Wiadomość ten brzmiał mniej więcej tak: „O północy biorę ślub. Przyjdź...”. Nadawcą była Sakur, co wiele wyjaśniało, lecz nie wszystko... ;) Zapytałem wiec gdzie bierze ten ślub, odparła iż pod namiotem, więc krótko przed północą udaliśmy się we czwórkę spod wielkiej sceny w okolice Sakurowego namiotu. A tam, gdy przyszliśmy, nie było nikogo... W pierwszej chwili, pomyślałem, że może ślub, a nawet i wesele miały już miejsce, nikogo natomiast nie widać, bo wiadomo – wesele kończy się, gdy naprawdę już nikogo nie widać, w każdym razie nikogo stojącego... Ale na szczęście najszybsze wesele świata wcale nie miało miejsca, po prostu ludzie dopiero zbierali się i przygotowywali mentalnie, do uczestniczenia w tak zacnej, szlachetnej, a przede wszystkim wzruszającej ceremonii. Jako że nasz czwórka nie miała pojęcia, z kim tez Sakur zamierza się mężyc, zapytałem ja o to, gdy gorączkowo przygotowywała się do tej jakże podniosłej chwili. Pretendentem do tytułu męża roku, czy też może raczej doby, ewentualnie Woodstocku, okazał się Jeżyk. Skąd ten wybór? Nie mam pojęcia (może miał klej?) ale szczerze życzyłem im jak najlepszej, świetlanej przyszłości. Niestety mój telefon w warunkach takich jak tam, czyli ciemnościach graniczących z egipskimi, staje się naprawdę tylko i wyłącznie telefonem, gdyż jego zdolności udawania aparatu cyfrowego po zmroku drastycznie maleją, nie mogę pokazać wam, niezwykle wzruszającej ceremonii, w której to mianowany naprędce kapłan, udawał że czyta coś tam o ustępach (choć każdy wie, że ustępów tam niema, są tylko toi-toie, w końcu to Woodstock), a nasi nowożeńcy, stali i wręcz drżeli z podniecenia, by móc wreszcie wymówić upragnione „tak”. Dodam tylko, iż Sakur w swym srebrzystym welonie z Jackowej karimaty prezentowała się przecudnie a i Jeżyk ubrany w ubranie, wyglądał jak Jeżyk w ubranie ubrany. Musicie mi wierzyć na słowo, że właśnie tak było. Padło sakramentalne „tak”, wzruszenie odebrało wszystkim mowę, tylko ja kurcze jak zwykle miałem problem...

Problem, gdyż nie miałem niczego (a może czegoś), co mógłbym nowożeńcom wręczyć. A wiadomo, że na ślub z pustymi rękami nie wypada... Ratunkiem okazał się jeden ze zdobytych, czy też raczej otrzymanych przeze mnie świeżych ogórków. Wręczyłem dumne warzywo (jedno, a co! Skąpy jestem, wolno mi!), którym to nasze gwiazdy wieczoru niezwłocznie się złamały, po czym próbowały każdy swoją cześć potłuc o ziemię... Podobno nawet im się to udało, czego niestety nie widziałem... Żal wypełnia mnie do dziś...

Po tym wszystkim, skierowaliśmy się w stronę wielkiej sceny, na której to kończył swój występ Farben Lehre. Tam odbyło się cos na kształt wesela, czyli paralityczne tańce nijak mające się do muzyki, po których to Sakur wraz z Jeżykiem (lub Jeżyk wraz z Sakurem, w końcu to on chyba rządził w tym związku (choć kto wie... może było zgoła inaczej?... nie ważne..)), ulotnili się w celu... eeee... No cóż... mogę się tylko domyślać jakim...

Jacek z Dominiką poszli w tan, wyczyniając przedziwne tango-podobne figury i kroki ku uciesze wszystkich którzy ich widzieli, a także pewnego kamerzysty, który poświecił im część swojego czasu i taśmy (jeśli ktoś wie, gdzie i czy w ogóle można ten materiał zobaczyć, to proszę o namiary ;) z góry dzięki ). I tak tam harcowali, gubili klucze (o Jacku mowa), śmiali się oraz obserwowali (o mnie mowa), aż nadeszła godzina bodajże trzecia w nocy i postanowiliśmy z Jackiem udać się do namiotu i spakować, w końcu o 5:05 był pociąg do Poznania wiec czasu było teoretycznie dużo, lecz w praktyce, o czym zresztą będzie za chwile mowa, okazało się go naprawdę niewiele...

I tak zaczęliśmy się pakować, szukać naszych rzeczy, zegnać się, ze śpiącą romantycznie, bo pod gołym niebem i u boku Jeżyka Sakurowej Damy... I w myślach, rozstawać się z Woodstockiem... Gdy już byliśmy gotowi, do odejścia, chciałem skorzystać z umywalni i pewnego mniej higienicznego miejsca, lecz Jac stwierdził że nie ma czasu (i to akurat było stwierdzenie prawdziwe)... Ruszyliśmy więc w kierunku autobusu. Tam wyszło na jaw, że wciśniecie się do niego z całym bagażem, może okazać się więcej niż problematyczne... A co mi tam, mogę śmiało powiedzieć dla mnie wyglądało to na niemożliwe (i to było chyba stwierdzenie nieprawdziwe)... W końcu nie byliśmy jedynymi wracającymi o tej porze z Woodstocku. Postanowiliśmy więc iść pieszo. W końcu to już ostatni taki spacer, jakoś damy rade. Więc ruszyliśmy, lecz za radą i osądem (tym razem błędnym) Jacka, nie drogą, która na Woo przybyliśmy, a tą, którą autobus wraca z miasta... Nim przejdę do rozległej i bogatej w opisy, dramatyczne zwroty akcji, podniosłe chwile, momenty zwątpienia oraz wartkiej akcji, mającej pewnie ze dwa zdania relacji z drogi, musze wspomnieć o pewnym fenomenie.

Fenomenem tym, jest moja nie wiedzieć czemu bezgraniczna wiara w Jackową orientacje w terenie. Ja nie mówię, że Jac sobie w terenie nie radzi, bo radzi sobie. Dowodem na to jest fakt iż zwiedził o wiele więcej świata niż ja, często samotnie, rowerem lub pieszo i jakoś zawsze trafiał na miejsce lub do domu. Ale ja mam chyba na niego jakiś zły wpływ... Ciężko stwierdzić, czy działam na jego poczucie kierunku jak kuchenka mikrofalowa na kompas, czy może wyłącza mu się myślenie gdy stoję obok... Nie wiem, naprawdę nie wiem... Wiem tylko, że gdy wybieram się gdzieś z Jackiem, to wyczucie terenu ma jak pingwin na pustyni... Totalna porażka... Wiem o tym, a mimo to zawsze mu wierzę i idę gdzie każe lub chce, nie zastanawiając się w ogóle... Tak było i tym razem... Pokrótce wytłumaczę o co chodzi. Otóż Woodstockowy bus inna trasą jedzie do miasta, a inna wraca. Jacek stwierdził (lub tez raczej wydawało mu się), że droga powrotna, autobusu jest krótsza. Wiec do miasta też postanowiliśmy udać się tą krótszą drogą...

Krótszą...

Ta...

Jasne...

Ale o tym, dowiedzieliśmy się, gdy już szliśmy, a może raczej wlekliśmy się chyba tylko za pomocą siły woli, rozpędu, czy może raczej godności osobistej, a drogi mimo naszych wysiłków jakoś nie ubywało... Za to czas pędził do przodu z zawrotna prędkością... I tak oto, jeszcze nie zbliżyliśmy się do miasta, a pociąg odjeżdżał za 20 minut... Łapanie stopa nic nie dało... Trzeba się więc było sprężyć... Ale jak się sprężać, gdy się ledwie wlecze? Przecież każdy wie, że to niemożliwe... A jednak się da wbrew pozorom :] Powiem więcej, ostatnie paręset metrów biegliśmy :] I udało się zdążyć :) W pociągu czekała już na nas świeża i pachnąca Dominika, wraz ze znajomymi. Mnie, tradycyjnie przypadło zaszczytne miejsce na podłodze... Tylko ostatnio wiedziałem dlaczego, a tym razem, nie mam pojęcia czym sobie zasłużyłem, ale chyba odpokutowałem w ten sposób czas pisania notki :P

Zdjęć z pociągu nie mam, bo musiałem przed opuszczeniem Przystanku oddać Sakurowi baterie, wiec musicie po raz kolejny uwierzyć na słowo, iż tym razem atmosfera w pociągu była zupełnie inna. Jak by tak.. Spokojniejsza.. ;) Bo wszyscy spali, drzemali, pochrapywali, w pozycjach najdziwniejszych :) Szczerzę żałuję, że ta paskudna bateria nie dała rady dłużej wytrzymać...

Podróż nie trwała długo, bo się ja przespało, żałuję też, że nawet się porządnie nie pożegnałem przed rozstaniem na dworcu...

Ale za to wędrówka przez ciche, niedzielno-poranne miasto, niosąc ze sobą bagaż, głownie dobrych wrażeń, tonę kurzu i dziwne spojrzenia pojedynczych ludzi, którzy ni w ząb nie rozumieli mojego uśmiechu i opłakanego wyglądu, była idealnym dopełnieniem Woodstocku :D

Powiem szczerze, że gdy dotarłem do domu i wręczyłem już mamie ogórki, nie tknięty chleb i nie ruszony ser, aż żal mi było zmywać z siebie ten kurz. Był jakiś taki... Pamiątkowy ;) Wiec postałem chwile na balkonie ciesząc się ostatnimi chwilami tej specyficznej wolności i napawając się jeszcze nie opadłymi emocjami, oraz atmosferą, która przyciągnąłem za sobą aż tutaj :)

O tym, jak wyglądała spływająca ze mnie i zbierająca się przy odpływie woda, pisał nie będę, wspomnę tylko, że czułem się jak w płytkim bagienku... Totalna masakra :D

Później jakiś posiłek, bo ostatnią rzeczą jaka jadłem, były kanapki w Kostrzynie :)
A potem... Potem już tylko odpoczynek...

I tak oto dobrnąłem do końca, dla tych, którym udało się wytrzymać aż do tego momentu – szczerze gratuluję i proszę jeszcze troszkę cierpliwości, musze przecież podsumować ten wyjazd ;)

Musze przyznać, że nie spodziewałem się, tak dobrej zabawy, tak fajnych ludzi, tak dobrego klimatu. Zawsze na Woodstock patrzyłem przez palce i z dystansem. Przez Owsiaka, stada punków, no i tłum, za którym nie przepadam. Moje podejście zmieniło się diametralnie i totalnie, jeśli nie można czegoś żałować, to właśnie pobytu tam, do teraz mam uśmiech na twarzy, gdy przypominam sobie tamten nastrój i ta prawdziwą wolność, która miałem za zwykły slogan reklamujący imprezę. To jest tam naprawdę, jaki byś nie był, możesz być sobą. Nie trzeba się martwic co ktoś pomyśli, zastanawiać się, czy wypada zrobić to, lub tamto. Masz ochotę z kimś pogadać? Podchodzisz i gadasz, chcesz usiąść? Siadasz. Masz ochotę tańczyć – tańcz, czego byś nie nawywijał, nikt się śmiał nie będzie, najwyżej ktoś podchwyci styl ;) Tam nic nie jest dziwne, nikt nie jest niemiły, każdy chce się po prostu dobrze bawić. Nic nie jest ważne, byle było dobrze :) Ot cały Woodstock :)

A co do artykułów w niektórej tak zwanej „prasie”, bojkotów i prób zlikwidowania tej imprezy: wszystkich bojkotujących zapraszam do mnie, z chęcią pożyczę gumowy młotek, co byście mogli się puknąć w łeb, może wam pomoże. Nie ma tam przemocy, a te rozdmuchiwane „wypadki śmiertelne”, są tylko i wyłącznie zasługa samych poległych. Jeśli ktoś jest ciężkim idiotą, to i robiąc kanapkę może się zabić... Dla chcącego nic trudnego... Piszę to, bo byłem tam i widziałem jak działa pokojowy patrol, widziałem że służby medyczne są zawsze na miejscu i nie widziałem, by doszło do choć jednej bójki. Wiem że się zdarzały, ale to naprawdę jest mniej niż margines. Zawsze znajda się debile... Tak jak sępy... Tych jakoś nigdy nie brakuje... Ale na nich znajdzie się metoda następnym razem ;) No nie ważne :) W każdym razie mogę każdemu gorąco polecić Woodstock i choć mój bilans snu, wynosił jakieś 6h, na 84h aktywności, mam szczera nadzieje, że uda mi się tam zawitać za rok ;)

A teraz podziękuje ludziom, z którymi spędziłem ten czas. Tym razem, na pierwszym miejscy będzie Jacek, gdyż to on mnie namówił do tego wyjazdu i to z nim najwięcej czasu tam spędziłem. Jestem Ci dozgonnie wdzięczny :D Później Sakur, która nie mniej przyczyniła się do mojego przyjazdu, w końcu to dzięki niej, mieliśmy gdzie spać :) No i jej ślub z Jeżykiem... Absolutny hit Woodstocku, przyćmiewa go tylko koncert Vavamuffin ;) Dominice, której pomysłów i humoru nie brak i dzięki której na pewno bawiłem się lepiej, niż gdyby jej tam nie było ;) A dalej są wszelakie Magdy, Jeżyki, Melanżowicze oraz wszyscy uczestnicy Przystanku Woodstock, Dzięki ludzie, mam nadzieję zobaczyć was tam w przyszłym roku :D

I zapomniał bym... Tak o tym pisałem, przypominałem sobie... I mam do was prośbę... Ubłagajcie wyżej wymienia panią D, by jednak pozwoliła mi żyć i nie okaleczała mnie za bardzo... Mogę nawet petycje napisać i podpisy zbierać jeśli znajdą się chętni do podpisywania.... Obiecuje odwdzięczyć się częstszymi notkami na blogu ;)

Do mam nadzieję następnego ;)

I jeszcze jedno. Szczerzę proszę o kontakt, tych, którzy tam ze mną byli, miło by było czasem powspominać ;)

czwartek, lipca 27, 2006

Przepraszajnik

Jako ze pojawiają się glosy, tudzież wrzaski dotyczące braku kolejnych notek, zostałem w pewien sposób zmuszony, do wydania tego przepraszajnika. Właśnie, odnośnie nazwy, została wymyślona ot tak, po drodze ;) Notka przeprasza za brak notek, ale sama jest notką, z tym że nie taka notkową, tylko przepraszającą, wiec przeprasza, jako przepraszajnik. Czy jakoś tak :]

Po tym wyjątkowo zagmatwanym wstępie, chciałbym się trochę usprawiedliwić, otóż kolejne notki nie powstają, gdyż w produkcji jest jedna, ale za to wyjątkowo obszerna, opisująca moja i nie tylko moja, wizytę na Przystanku Woodstock :)

A póki co, żeby nie było notki bez fotki, pochwale się, moim nad wyraz bezwstydnym psem. No bezwstydnym... inaczej bym tej pozy nie określił...

Prawda?
Oraz, dużo od niego nie odbiegającym kotem. Set również lubuje się w pozycjach przedziwnych, więc zakładam, że nie jedna pokręconą pozę w jego wykonaniu zobaczycie. Ta, jest dość... hmmm „delikatna”... ;)

Popisze się też fotką, która udało się wykonać mojemu telefonowi, po zmroku. Jak wiadomo, zdjęcia robione telefonem po zmroku, nie zachwycają swoja jakością i szumią... Tej akurat, szum dodaje uroku :)

Zdjęcie przedstawia boczne wejście do Katedry Poznańskiej i śmiało mogę powiedzieć, że mi się udało ;)

A skoro jesteśmy już przy tematyce sakralno kościelnej, mam do szanownych czytaczy pytanie. Czy to co widać, na piersi tego niewinne wyglądającego kociaka, to odwrócony krzyż?...

Ciekaw jestem opinii na ten temat ;) W końcu mieszkać od jednym dachem, z kociakiem, noszącym „znamię szatana”, to gruba sprawa ;)
Pozdrawiam i proszę o cierpliwość, niedługo przedstawię moje spojrzenie na Woodstock ;) Posted by Picasa

sobota, lipca 15, 2006

Pobiedziska

Mimo dość dokuczliwego upału, postanowiłem się wybrać „gdziekolwiek” rowerkiem. Jako że cierpię na chroniczny brak pomysłów w tej materii (nie licząc kilku przebłysków, które zazwyczaj zapominam, nim zdążę wprowadzić w życie...), postanowiłem sprawdzić, co też w zeszłym roku z Jackiem zrobiliśmy źle, że do Pobiedzisk jechaliśmy ponad 60km, kiedy szlak rowerowy, którego się ponoć trzymaliśmy, na tym odcinku ma kilometrów zaledwie trzydzieści...

Zaopatrzywszy się standardowo, w zamarzniętą litrową butelkę wody mineralnej i przed, przedostanie 10zl, około godziny piętnastej, ruszyłem w drogę.

Szlak rowerowy, rozpoczyna się na Malcie, więc co oczywiste, właśnie tam się skierowałem. I tu, pierwszy miły akcent który wziąłem za dobry znak. Był nim autobus

Budzący miłe wspomnienia i skojarzenia „ogórek”, stał sobie spokojnie zaparkowany przy Moście Rocha, czekając na pędząca w jego kierunku młodą parę. Widok naprawdę niecodzienny i wprowadzający, w każdym razie mnie, w dobry nastrój :)

Na, właściwie za Maltą, złapałem trop, zwany również „czarnym szlakiem” . Tutaj ciekawostka. Zaraz za, a właściwie to chyba jeszcze „w” Antoninku, szlak ten, prowadzi pod pewnym wiaduktem


Nie było by w tym nic dziwnego, w końcu nie raz ścieżki rowerowe nie raz prowadzą różnymi tunelami, czy przejściami podziemnymi

Ale interesująco się robi, gdy zerknąć i uważniej przyjrzeć się, zdjęciu poniżej.

W prawym górnym rogu, troszkę niestety ciemnym, widać namalowane na filarze oznaczenie szlaku. Jeśli się dobrze przyjrzeć, strzałka, która widnieje pod rowerkiem, pokazuje „w lewo”. Teraz wystarczy tylko podążyć za nią wzrokiem. Wyraźnie pokazuje schody, prawda? Czy to pomyłka? Bynajmniej :D O tym możecie się przekonać zerkając na następne zdjęcie

Jak widać fantazja niektórych projektantów i ludzi wytaczających szlaki, często przekracza granice pojmowania zwyczajnych śmiertelników :) Najdziwniejsze jest to, że może 200m za tym przejściem, bo przejazdem bym tego nie nazwał, jest może trzystu metrowy odcinek, chyba najlepszej ścieżki rowerowej w okolicach Poznania. Tak dla kontrastu...

Dalej było już w miarę normalnie :) I znalazłem miejsce, w który to wraz z Jackiem, obraliśmy zły kierunek i zamiast w stronę Uzarzewa, skręciliśmy w drogę do Swarzędza.

Przez dalszą drogę, praktycznie nie robiłem zdjęć. Jechało mi się nad wyraz przyjemnie i lekko, więc nie zatrzymywałem się. Nawet zdjęcie zrobiłem nie podczas zjazdy ;)

A pierwszy przystanek, zrobiłem dopiero w Pobiedziskach Letnisku, gdzie z braku powerade’a, kupiłem sobie półlitrową, mrożoną, zieloną herbatę i zadzwoniłem do kuzyna, z zapytaniem, czy jest może w domu. Jako że nie odbierał, uznałem po prostu, że go nie ma i ruszyłem w stronę że tak powiem „Pobiedzisk właściwych”, w nadziei, iż chociaż Hanię i Łukasza uda mi się w domu zastać.

Jak widać na poniższym zdjęciu – udało się :)

Malec przyczepiony do Hani ramienia, to nie Łukasz, Łukasz, to kuzyn, który w poprzednim poście zmagał się z kanapką :) To jest Grześ, Hani bratanek. Bystry i pogodny malec :)

Przesiedziałem w tym towarzystwie może pół godziny, a może czterdzieści minut, po czym udałem się z powrotem w kierunku Poznania. Po drodze zadzwoniłem do mamy, która nim wjechałem w Pobiedziskie lasy, dzwoniła i pytała czy zjawię się na działce, w celu skonsumowania grillowanej kiełbasy. Wtedy, powiedziałem że raczej nie, teraz, zadzwoniłem zapytać, czy jeśli zdążę przed dziewiętnastą, to mam po co na działkę przyjeżdżać. Okazało się, że tak ;) Więc zamiast w domu, wylądowałem na ogródku gdzie solidnie posiliłem się grillowaną kiełbasa, z dodatkiem tzatziki :) Pychota :D

A później był już tylko powrót rowerem, przez miasto, które złośliwie nie chciało ze mną współpracować i mimo mojego pełnego brzucha i przejechanych siedemdziesięciu kilometrów, cały czas było pod górkę – złośliwe... ;)

I to na tyle, ot dzień jak każdy inny...
Do następnego, znów mam nadzieje wcześniejszego prędzej niż myślicie ;)