środa, czerwca 24, 2009

Sakuroślub

O ile mnie pamięć nie myli, był jakiś dzień w okolicach środka marca. Dzień byłby zwykłym do bólu, gdyby nie jeden incydent. Ni z tego, ni z owego, wręcz że tak powiem znienacka otrzymałem list. I nie była to kolejna reklama, faktura do zapłaty, czy też radosne powiadomienie funduszu emerytalnego, o zgromadzonych na moim koncie środkach, które póki wystarczą przy dobrych wiatrach, na dwa dni dostatniego życia (czyli oprócz tego że nie będę głodny, stać mnie będzie na 3 piwa ;) ). List był od żywej osoby i już dwie połączone obrączki na kopercie, spowodowały iż ma twarz zaczęła się wykrzywiać w szelmowskim uśmiechu – chyba wiem od kogo :>
Czytam kto jest nadawcą – ha! Miałem rację!
Ale pozostaje kwestia formalności – trzeba otworzyć, żeby się upewnić.
Otwieram ostrożnie, co by nie uszkodzić koperty i zawartości - będzie pamiątka.
Ostrożnie, w białych rękawiczkach wydobywam z wnętrza kartę z zawiadomieniem.
Czytam i... Tak, to dokładnie to, czego się spodziewałem – Sakur się męży :D
Wiadomość ta wprawiła mnie w niesamowicie dobry nastrój, który trwał dobre 3 dni :)
I w tym miejscu chciałbym przeprosić Sakura, iż nie powiadomiłem jej o tym, jak podziałało na mnie otrzymane zawiadomienie. Chciałem, ale jakoś komp stał wtedy nieużywany przez dłuższy czas, a jak wiadomo czas destruktywnie pływa na chęci i po blisko 2 tygodniach, zwyczajnie głupio mi było mówić, jak to bardzo podekscytowało (tak, nie boję się tego słowa, bo chyba jest najbardziej odpowiednie) mnie to wydarzenie (tak jak by teraz, po blisko trzech miesiącach, nie było to głupie.. No nie ważne :) ).
Na zawiadomieniu widniała data 24 kwietnia i tego też dnia, wybraliśmy się – Jacek z Aśką, Seba z Karolą, oraz oczywiście Natalia i ja, do Mosiny.
Wszyscy spotkaliśmy się na dworcu PKP, by załadować się w odpowiedni pociąg dzięki któremu, mieliśmy zjawić się w Mosinie z wystarczającym zapasem czasu.
Mimo to, na miejsce ślubu dotarliśmy na ostatnią chwilę...
A oto jak do tego doszło.
Pociąg był na miejscu o czasie, czyli z godzinnym zapasem. Wybraliśmy się więc do sklepu, aby uzupełnić siły, po długiej i ciężkiej podróży, oraz przed czekającym nas podniosłym wydarzeniu.
Tym ze tak do końca nie wiemy gdzie odbywa się ślub – jakoś nikt się nie przejmował. Niesłusznie...
Gdy już najedzeni, z dobrym humorem i pełni optymizmu dotarliśmy pod Urząd stanu cywilnego w Mosinie, mimo to coś nie dawało nam spokoju – dlaczego urząd jest zamknięty na głucho?
Zawiadomienia oczywiście nikt nie miał przy sobie, więc wszelakie wątpliwości co do miejsca zdarzenia, były ciężkie do rozstrzygnięcia.
W końcu, o ile się nie mylę Sebie udało się uzyskać informację, że ceremonia nie odbywa się w samym urzędzie, a w „Sali Ślubów” na ulicy „jakiejś tam”. Mhm...
Pierwsze próby wypytania napotkanych ludzi o ulicę „jakąś tam” nie odnosiły skutku... Nikt nie wiedział o czym mówimy. W końcu, o ile mnie pamięć nie myli, Jackowi udało się dopaść przechodniów dysponujących odpowiednimi informacjami.
Ruszyliśmy na prawie dziesięciominutowy spacer, by wypluwając płuca, ociekając potem, oraz ledwie trzymając się na nogach (taaaaa, przesadzam i to grubo, ale serio niezły kawałek drogi był) stawić się na miejscu po blisko 15 minutach od rozpoczęcia ceremonii.
Czekaliśmy więc grzecznie, mniej więcej tak:

Od lewej: Asia, moi, Seba, oraz Karola
Natalia jakoś unikała obiektywu aparatu i nie udało mi się jej uwiecznić, czego niezmiernie żałuję, bo nawet Jacka – dyżurnego fotografa wycieczki złapałem na jednym „pstryku”

Ale do rzeczy – przecież o ślub tu chodzi.
Po niemożliwie długim, trudnym, wyczerpującym oraz nerwowym oczekiwaniu czyli jakichś piętnastu minutach, naszym oczom ukazała się młoda para.
I już na pierwszy rzut oka, można było zauważyć, jak bardzo Sakur jest pijana szczęściem

Widać, prawda? ;)
Niestety to chyba jedyne „dobre” zdjęcie młodej pary. No chyba że jeszcze to

to

lub to :)

Poczekaliśmy grzecznie, aż rodziny, bliscy znajomi, oraz jeszcze bliżsi znajomi złożyli stosowne życzenia, po czym sami rzuciliśmy się życzyć wszystkiego naj, i jak naj, i że w ogóle super naj, i że się naj cieszymy i żeby im naj było i w ogóle naj. Po czym gwiznęliśmy z koszyczka ja winogronko, a Natalia czekoladowe lentylki w miętowej polewie – cwaniara...
No nie ważne – po całym tym życzeniu nowożeńcy zapakowali się do moim zdaniem bardzo słusznego pojazdu

I odjechali w sina dal. Czy gdzie tam ich kierowca nie wywiózł...

To by mogło być na tyle, jeśli idzie o wypad do Mosiny na Sakurowo-Krzysztofowy ślub, ale nie.
Po tym całym ambarasie, mając jeszcze czas do pociągu powrotnego, postanowiliśmy udać się na piwo. Było miło, przyjemnie i beztrosko (a więcej na ten temat czyli kilka fotek, wykonanych przez Sebę KLIK (nie, wcale nie piłem i nie, nie pokazywałem "fuck off", to filmowy fotomontarz) . Udaliśmy się później na pociąg.
I tu niespodzianka – pociąg się nie pojawiał... Nie pojawiał się przez 10 minut, 15 minut, 25 minut, 35 minut... I nikt nie wiedział dlaczego. Czyżbyśmy coś przegapili? Rozkład jazdy w internecie był podstępnie sfałszowany? Dowiedzieliśmy się dopiero, gdy pociąg w końcu pojawił się na stacji. Jeden z pasażerów powiedział nam, że pociąg stanął gdzieś w polu, że może jakiś pożar w lokomotywie czy coś... Okazało się po kolejnych kilku chwilach.
Na Mosiński dworzec, podjechały dwa wozy straży pożarnej

Strażacy którzy z nich wysiedli, podeszli do lokomotywy i wyciągnęli z niej jakieś kratownice, wyglądające mniej więcej tak

Po czym potraktowali owe elementy gaśnicami. Nie znam się na pociągach, ale zakładam, że po prostu ciuchcia się zgrzała i trzeba było pomóc jej ochłonąć.

Po tym „incydencie” pociąg ruszył i bez problemów dotarł do Poznania. Ekipa w postaci Jacka z Aśką, Seby z Karolą oraz Natalii i mnie rozeszła się do domów.
I to tyle jeśli idzie o ten dzień, bardzo przyjemny, barwny i zapewne długo jeszcze przez nas (wszystkich) wspominany. Ja osobiście bardzo cieszę się z wyboru Sakura, choć z rzeczonym „wyborem” miałem mało do czynienia ;) Wierzę i liczę na to, że im się uda, no i naprawdę cieszyłem się na wieść o opisywanym wydarzeniu.
Co do bloga, którym niektórzy się może jeszcze troszkę interesują, a który usycha gdzieś samotnie w ostępach sieci. Nie wiem co będzie dalej, czy będę pisał, czy nie, bo generalnie brak mi czasu i weny. Choć troszkę więcej się teraz w mym życiu dzieje z racji zakupienia nowego roweru, następcy Mangusty – Cuba. Może w następnej notce zobaczycie jego zdjęcia i krótki opis. A może nie będzie następnej notki? Czas pokaże :)



A tymczasem, tradycyjnie – do następnego czytania ;)