czwartek, lipca 12, 2007

Warszawa

Do stolicy wybierałem sie od dawna, od powiedział bym wręcz, bardzo dawna. Miasto Stołeczne, kojarzyło mi się, mimo całej swej brzydoty, brudu, oraz dziwnych ludzi w tramwajach, na chodnikach i Warszawskich jezdniach bardzo przyjemnie, gdyż to tam spędzałem niezapomniane chwile z niejaką panną Martą, zwaną również Afrodytką. Dzięki niej, naprawdę polubiłem tę krainę krawaciarzy, mimo wszystkich jej wad i że tak to eufemicznie określę – syfów „leczonych” pudrem (to serio eufemizm....). Ale to, iż zdecydowałem sie tam w końcu wybrać, to nie tylko zasługa wyżej wymienionej. Nie zdecydował bym się, gdyby nie Trystia, zwana także, a może raczej przede wszystkim Hanką. Z tym, że ja będę trzymaj się opcji nickowo - ksywowej, by nie robić zamieszania, w głowach tym, którzy dzięki wyjątkowemu samozaparciu nie uschną i przetrwają ten przydługi wstęp (lub zwyczajnie go sobie odpuszczą i nie przeczytają, cwaniacy...). W każdym razie chęć spędzenia czasu z Trystią, jak i zrobienie niespodzianki Marcie, z którą nie gadałem od... Cóż... Dawna... Zmobilizowały mnie, do zapakowania Mangusty w pociąg i ruszeniu ku znanemu, lecz powoli zapominanemu przeze mnie miastu. Dlaczego z rowerem? Bo chciałem pozwiedzać, a rower daje mobilność, jakiej nie oferuje żaden inny środek lokomocji, o czym wszyscy od dawna powinni wiedzieć :] Na pytanie „co pozwiedzać?” odpowiem, iż bynajmniej nie zabytki, pomniki, czy inne turystyczne atrakcje, choć głównie tych właśnie, zdjęcia tu ujrzycie, ponieważ w wawie, a dokładniej w jej centrum, człowiek sie o nie wręcz potyka. Interesował mnie raczej klimat, Warszawy. Każde miasto, ma swój jedyny i niepowtarzalny. Coś, czego nie da się chyba uchwycić na zdjęciu, a już na pewno nie za pomocą kamerki w telefonie. Ciężko to opisać i scharakteryzować. Ten klimat po prostu jest. W ludziach, chodnikach, ulicach i powietrzu. Pomniki, miejsca pamięci, czy stylizowane kamienice, są tylko jego małym pierwiastkiem i tylko razem tworzą, tą niepowtarzalną aurę miasta. To dzięki temu, część z was, obudzona na środku ulicy której nigdy wcześniej na oczy nie widziało, potrafiła by rozpoznać miasto lub miasteczko, w którym wcześniej było i które choć troszkę zna. I właśnie to „coś”, ten klimat chciałem sobie pozwiedzać.
Plan był prosty. Miałem wsiąść w sobotę rano w pociąg, około 9:17 pojawić się na Warszawskim Dworcu Centralnym, ruszyć ochoczo do oglądania stolicy, jeść z Martą obiad, zostać przenocowanym przez Hankę (przyjaciółkę Trysti, również Hanki, jeśli pamiętacie), ruszyć w dalszy rowerowy podbój okolicy, po czym o 18:55 złapać pociąg do poznania. Wyszło z goła inaczej, co powinno usprawiedliwiać długość tej notki ;)

Otóż jakimś dziwnym trafem, przerwaliśmy z Martą naszą tajna zmowę milczenia (tak tajna, iż sami nie pamiętamy dokładnie skąd się wzięła i po co). Gdy to sie stało, nie potrafiłem nie wygadać się, o tym, jakiż to niecny plan sobie opracowałem wraz z Trystią. Wygadanie się, zaowocowało zaoferowaniem mi przez Martę noclegu, na noce z poniedziałku na wtorek i wtorku na środę, gdyż w tych dniach, miała zostać sama w domu. Musicie przyznać - grzechem byłoby nie skorzystać. Pozostawała jeszcze kwestia nocy z niedzieli na poniedziałek, ale założyłem sobie że „jakoś to będzie”.

Tak oto, pełen nadziei na miłe spędzanie czasu i strachu o własne życie, gdyż warszawscy kierowcy od czasu gdy po raz pierwszy ujrzałem ich w akcji, na ulicach stolicy, zachowujących się jak skrzyżowanie lotu trzmiela (trzmiel był pijany, wierzcie mi), z mongolskim baletem (również pijanym) wzbogaconym fantazją japońskich kamikadze (sake!!), zwyczajnie napawali mnie lękiem... W poznaniu, mimo iż panowie blachosmrodziarze w moim mniemaniu byli bardziej przewidywalni i logiczni, rowerzyści nie maja łatwego ani bezpiecznego życia, to co dopiero tam?

I to chyba dobre miejsce, na wtrącenie pierwszej refleksji na temat Warszawy i warszawiaków. Otóż okazało się, że jest z goła inaczej niż myślałem. Nie wiem, czy gdy byłem lata temu w wawie, patrzyłem na nią tak nieprzychylnym okiem, czy będąc teraz moje spojrzenie było bardziej łaskawe, ale tak jak kiedyś zachowaniem kierowców i pieszych byłem zdegustowany, tak teraz budzili mój zachwyt, podziw i szacunek. Kierowcy i piesi, LICZĄ SIE Z ROWERZYSTYAMI, widzą ich i TRAKTUJĄ JAK RÓWNORZĘDNYCH UCZESTNIKÓW RUCHU DROGOWEGO. Byłem w głębokim szoku, gdy okazało się, iż odległość w jakiej wyprzedza mnie poznański kierowca, a ja sie cieszę, że akurat ten, nie jak jego dziesięciu poprzedników i dwudziestu następców, nie zrobił tego „na grubość lakieru:, tylko dał mi 30cm swobody, w Warszawie jest ABSOLUTNYM MINIMUM. Tam „za blisko”, znaczy tyle, co u nas „bezpiecznie daleko”. I zdaje sobie sprawę z tego iż Warszawa w swej megalomanii, objawiającej sie między innymi szerokością dróg i chodników, zdecydowanie ułatwia takie zachowanie tamtejszym kierowcom. To jednak niewiele ma wspólnego z tym, że gdy wystawiam rękę, ponieważ chcę skręcić w lewo, samochody jadące w tym samym kierunku co ja, wpuszczają mnie między siebie, a jadący z przeciwka ustępują mi pierwszeństwa zatrzymując się, mimo iż skręcam w drogę podporządkowaną i grzecznie powinienem czekać na swoja kolej. W Poznaniu, gdy mam pierwszeństwo, trzeba je siłą (siłą, rowerem, na samochodach... jasne...) wymusić, lub czekać tak długo, aż inny samochód nie będzie skręcał razem ze mną, wtedy korzystając z jego „ochronki”, zazwyczaj udaje sie prześlizgnąć. A gdy pierwszeństwa nie mam... Cóż... Dusza na ramię i skręcam czekając na arie klaksonów... Kiedyś doczekam się też i jodłującego falsetu karetki... Ale wracając do tematu – jadąc sobie, tym razem ścieżką rowerową mego pięknego miasta, przy przejeździe przez jezdnię, mam 90% szans na to, że jeśli nie przepuszczę przecinającego ja prostopadle samochodu, zostanie przez niego „zdjęty” z roweru, a w najlepszym wypadku, gdy zdąży wyhamować, uprzejmy kierowca zakomunikuje mi ten fakt, za pomocą klaksonu i wiązanki wyzwisk. Tak jest zawsze i rzadko zdarza sie, by było inaczej. Gdy dojeżdżam do przejazdu równo z jakimś samochodem, on koniecznie musi mi udowodnić iż będzie na tym skrzyżowaniu pierwszy i wciska gaz, w końcu jest lepszy, prawda? To nie istotne że łamie przepisy, ważne że to on zajedzie drogę mi, a nie ja jemu. W wawie jest inaczej, kierowcy naprawdę zatrzymują sie, lub zwalniają gdy sie nadjeżdża, nie potrafiłem do tego przywyknąć, przez co często doprowadzałem do sytuacji, w których to i ja i samochód prawie zatrzymywaliśmy sie w miejscu przejazdu. Nawyk wynikający z tego, iż na Poznańskiej ścieżce rowerowej, rowerzysta jest gościem. Tak w mniemaniu kierowców, jak i pieszych, którzy są oburzeni faktem, że śmiem się tą ścieżka poruszać, gdy on, pieszy spaceruje sobie po niej nikomu nie wadząc. W końcu według najnowszej definicji, pieszy to ktoś, komu wreszcie udało sie znaleźć miejsce do parkowania, a jacy są nasi kierowcy – już wiadomo. Stołeczni piesi po ścieżkach rowerowych nie chodzą, a jeśli juz im sie zdarzy – widać że czują sie tam nieswojo, a na widok nadjeżdżającego roweru, schodzą na trawnik.
Samych ścieżek jest o wiele więcej niż w Poznaniu, ale wynika to miedzy innymi z wcześniej wspomnianej Warszawskiej megalomanii – tam po prostu łatwiej ścieżkę wkomponować w chodnik czy ulice, gdyż jest na to miejsce. Niestety tak jak i u nas,ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Są zazwyczaj z kostki brukowej. Nie było by najgorzej, gdyby to była kostka taka jak tu, niefrezowana

(tak wiem, słabo widać kostkę brukową, ale innego zdjęcia z takową nie posiadam), po której jedzie sie prawie jak po asfalcie, lecz niestety jest to zazwyczaj kostka frezowana, i to w kształcie prostokąta, takiego jak widać poniże

Na powyższym zdjęciu, kostka jest ułożona w poprzek drogi, co jeszcze w moim wypadku da się znieść, natomiast gdy jej ułożenie jest takie, jak na zdjęciu poniżej

to przy tym, jak zbudowane są moje opony, jeździ sie tragicznie. Rowek który powstaje pomiędzy kostkami, ściąga koła, to takie koleiny w wersji rowerowej. Utrudnia to jazdę, niszczy opony i denerwuje. Ale powiem szczerze że lepsze to, niż nic.

I to chyba tyle jeśli idzie o refleksje na temat poruszania sie po wawie rowerem, czas wrócić do opisu całej wyprawy.

Gdy zbliżałem sie w sobotni poranek do dworca, Poznań żegnał mnie pięknym widokiem, którego niestety nie udało sie uchwycić bez wciskających sie w plan znaków drogowych, słupów trakcyjnych, lapm i sygnalizatorów świetlnych.

Gdy dotarłem do pociągu, okazało sie iż skład zaklasyfikowany jako mający możliwość przewożenia rowerów, nie posiada ani wagonu, ani przedziału rowerowego... Nie byłem zdziwiony, spodziewałem sie tego po naszym kochanym PKP. Zapytałem kierownika pociągu, gdzie w takim razie mam się z tym rowerem ulokować, kazał mi go przypiąć przy ostatnich drzwiach w ostatnim wagonie, przed toaletą. Wszystko było by fajnie, gdyby nie to, że zapiąć ten rower mogłem tam tylko za koło, czyli tak, jak bym nie przypinał go wcale. Odpięcie koła, to kwestia około piętnastu sekund, a jego koszt, zdecydowanie niższy niż całego roweru... Przeciętny średnio rozgarnięty facet, był w stanie po prostu zabrać go i wyjść mimo zabezpieczenia. Zresztą... Ja tu o zabezpieczeniu i odkręcaniu kół, gdy wystarczył scyzoryk i 3 minuty, by odkręcić od ściany pociągu uchwyt, do którego owe koło zostało przypięte...
Tak więc zapiąłem rower

zablokowałem hamulce i zamiast korzystać z miejscówki za 3zł (którą oczywiście miałem wystawiona na miejsce półtora wagonu dalej), a bez której nie mógłbym poruszać sie tym pociągiem, stałem na korytarzu, jednym okiem śpiąc, a drugim łypiąc podejrzliwie na pociągowych spacerowiczów. Po drodze rower służył licznym pasażerom jako podpórka, wieszak na bagaże, czy wreszcie siodełko dla dziecka, ale zniosłem to wszystko jak i on – dzielnie i bez skargi.
Gdy dotarłem do Warszawy, okazało się, iż zabranie błotników, było naprawdę mądrym wyborem gdyż ulice były jeszcze mokre, po niedawnej burzy.
Po wydostaniu się z podziemi dworca, udałem się w kierunku dobrze mi znanym – na Bielany, gdzie mieszka Marta i pracuje Trystia – do własne pracy tej drugiej

To co państwo właśnie widzieli, to coś, co w encyklopedycznej definicji piekła, znajduje sie zaraz na pierwszej pozycji, dopiero 2 miejsca niżej swe miejsce znajduje kiosk przy dworcu PKS. Mówię tak, na podstawie klientów, których na moich oczach obsługiwała Trystia. Jeśli myślicie, iż kobieta wybierająca nowe pantofle, nie wie czego chce, lub sprawia problemy, powinniście zobaczyć kobietę, kupującą uprząż dla jamnika. Haniu – podziwiam Cie za cierpliwość i składam Ci hołd, gdybym to ja tam pracował, juz dawno notki na blogu nie mówiły by o tym, gdzie byłem i co widziałem, a raczej relacjonowały utarczki Napoleona spod czwórki, z Gandhim spod szóstki, doprawiane perypetiami Wielkiego Ptaka z Ulicy Sezamkowej i jego czterdziestu rozbójników...

Potem miałem długo wyczekiwane spotkanie z Martą :] Nie widzieliśmy sie, jak mi to uświadomiła – prawie dwa lata i to zdecydowanie zbyt długi czas...

Po tym, wyjątkowo miłym spotkaniu, udałem sie ponownie do Trystiowego piekiełka. Akurat kończyła pracę, zakupiła więc u Koreańczyka obiad, który później miałem przyjemność zjeść w towarzystwie Trystii i jej matki. Powiem szczerze iż było to zupełnie nowe i ciekawe doświadczenie, a dlaczego tak mówię – to już moja słodka tajemnica ;) Po obfity i smacznym obiedzie, udaliśmy sie do mieszkania Hanki – to tam miałem spać. Gospodyni jeszcze nie znałem ;) Poznałem ją, gdy pojawiła się w okolicach godziny 22:00. Urocza dziewczyna, choć niewiarygodnie zakręcona ;) Ale pozytywnie, więc jak juz mówiłem – urocza (powtarzam się? :P).
Było piwo, okłady na moje oko, któremu nikt nie wie co sie stało – po prostu bolało, były dyskusje teologiczne (a właściwie jedna, najdziwniejsza w moim życiu) i był sen, oraz poranek wraz ze smacznym, przygotowanym przez Trystie śniadaniem :)
Hankowego mieszkania, jak i żadnej z Hanek nie uwieczniłem, za to uwieczniłem dwa szczegóły, które to w owym mieszkaniu wypatrzyłem. Pierwszym jest radio w kształcie pingwina

Ja wiem że to nic nadzwyczajnego, że nie takie cuda można spotkać w sklepach i na bazarach, ale ten pingwin urzekł mnie spojrzeniem. Nie wiem dlaczego, po prostu to zrobił.
Drugą rzeczą, jest największe pudełko zapałek, jakie w życiu widziałem :D

Draska działa w nim normalnie, a zapałki fruwają w środku luzem, naprawdę fajny, klimatyczny gadżet :)

Po śniadaniu, „ruszyłem w miasto”, by w końcu pozwiedzać. I jechałem sobie, trzaskając jak leci, co napotkałem na drodze. Pierwszym mym łupem, była Biblioteka Narodowa

Później standardowo – Pomnik Bohaterów Powstania Warszawskiego

I... Znudziły mi sie pomniki oraz zabytki :P Postanowiłem odszukać Warszawska Pragę. Wiedziałem tylko tyle, że znajduje się ona po drugiej stronie Wisły, nic ponadto. Nawet nie wiedziałem, którędy na jakiś most... Ale pamiętałem iż most Świętokrzyski, widać z Warszawskiej Starówki, więc znając mniej więcej azymut, właśnie tam sie udałem. Nim dotarłem do mostu, natknąłem sie na budynek Biblioteki Uniwersyteckiej. I byłem pełen zachwytu, podziwu i wszystkiego tego, czego można być pełnym, na widok naprawdę świetnie zaprojektowanego budynku. A oto i on:





Na dach można wejść, jest tam taras i ogrody, jak dla mnie – rewelacja, brakuje czegoś takiego w Poznaniu...
Kawałeczek dalej, na trawniku, stoją sobie trzy, różowe jelenie...A może to są różowiutkie renifery? Ciężko mi stwierdzić, tak jak to, dlaczego są różowe...

Jak widać na zdjęciu, odnośnie koloru, musicie mi po prostu uwierzyć - serio są różowe :)
Dalej był już sam most, który również robi przyjemne wrażenie.





Tak jak i widok z mostu na Wisłę

Oraz na lewobrzeżną Warszawę

Już za mostem, nie miałem pojęcia gdzie skręcić (bo po co patrzeć na drogowskazy?), odbiłem w lewo. Co prawda do Pragi nie dotarłem, ale trafiłem na coś lepszego. Najpierw mym oczom ukazały się pokaźne mury, coś jakby wał porośnięty trawą, w nim tunel, w tunelu stragany. I już wiedziałem gdzie jestem, pewności nabrałem, gdy mym oczom okazała się taka oto rogatka(?)

Wiem wiem, słabo widać co napisane, dlatego ma drugie zdjęcie, zrobione innego dnia i w zupełnie innym miejscu, ale za to pokazujące napis w całej krasie.

Gdy dotarłem do stadionu, było już bardzo późno jak na tamtejsze zwyczaje, więc większość stoisk świeciła pustkami, funkcjonowało może jedno na piętnaście. Wcale mi to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, dzięki temu mogłem sie swobodnie poruszać rowerem między targowiskami. Pierwsza rzecz, jaka rzuciła mi się w oczy, to niewiarygodny bałagan.



Sterty śmieci, resztki jedzenia, kartony i plastikowe wieszaki tworzyły dziwna atmosferę miejsca zapomnianego przez Boga.









Drugą rzeczą, jaką odkryłem po może 10 minutach zwiedzania, był ogrom całego targowiska. Jest, czy może w chwili obecnej było – naprawdę gigantyczne. Zawsze z przymrużeniem oka traktowałem teksty o „największym kompleksie targowisk w europie”, jak sie okazuje – kompletnie niesłusznie...

Naprawdę brakuje mi skali, by móc to do czegoś porównać, kręciłem się po terenie handlowym nie zatrzymując praktycznie ani na chwile przez dobre pół godziny i nigdy nie przejeżdżałem tymi samymi alejkami. Żałuję że nie zrobiłem więcej i ciekawszych zdjęć, ale jakoś nie miałem ochoty na pstrykanie, chyba byłem zbyt zaaferowany tym, co mnie otacza i zbliżająca sie burzą, która swym pomrukiwaniem dodawała miejscu klimatu. Ulewa którą z sobą przyniosła, też by pewnie dodała miejscu uroku, lecz nie była mi na rękę... Na plecach miałem cały swój skromny dobytek i przemoczenie go, było ostania rzeczą jakiej w tej chwili potrzebowałem.
Na szczęście udało mi sie schronić w raz z kilkoma innymi rowerzystami i spacerowiczami pod daszkiem wieńczącym wejście Teatru Powszechnego. Gdy tak staliśmy czekając aż ulewa zelżeje, w oddalona o może 100, może 150 metrów trakcje kolejową, uderzył piorun – kolejne, jak dla mnie miłe, doznanie tego dnia ;) Gdy deszcz ustał, postanowiłem ruszyć na dalsze poszukiwania Pragi. Długo nie szukałem, gdy nadszedł kolejny deszcz... Tym razem schroniłem się we wnęce pozostałej po jakiejś zamurowanej bramie, stałem tam blisko godzinę, nim uznałem iż można ruszyć w dalszą drogę. Wiedziony kompletnie niczym, natknąłem sie na budynek podpisany „Warszawa Wschodnia”, był to dworzec kolejowy, nie prezentował sie z tej strony zbyt okazale... Za to przejście podziemne prowadzące na perony i jak sie okazało po przemierzeniu go, do właściwego budynku dworca – jak najbardziej

Lubię mroczne klimaty przejść podziemnych z migającymi jarzeniówkami, budzą taki przyjemny niepokój ;) A oto sam budynek dworca

Po pstryknięciu, udałem się w dalszą drogę, kierowanym dokładnie tym samym co poprzednio, czyli kompletnie niczym. Tym razem, trafiłem na dzielnice zapomnianą przez nie tylko Boga, ale i pewnie większość Warszawiaków – Szmulowiznę. Musicie przyznać, iż to wyjątkowo sympatyczna nazwa :) Na nieszczęście, zupełnie oddaje klimat tamtejszej okolicy. Zdjęć niema wiele, tylko jedno.

Które chyba najlepiej oddaje tamtejszy nastrój. Zrobił bym ich więcej, lecz zwyczajnie nie było tam na czym oka zawiesić... Jak wiadomo, stare, slumsopodobne dzielnice, są pełne pewnego uroku i klimatu – ta nie, jej klimatem, jest brak klimatu, a za urok można wziąć brak uroku. Ona po prostu jest, brzydka, nie lubiana, zapomniana... Ale to właśnie z niej dotarłem w końcu na upragnioną Pragę. Co prawda „Nową Pragę”, ale jednak Pragę ;) Mnie sie podobała :) Klimatycznie kojarzy sie z Poznaniem, mimo że ulice są ciągle „warszawskie”, czyli szerokie. Odnalazłem Park Praski, w nim muszle koncertową

Warszawskie Zoo, do którego nie wszedłem, bo uznałem że samemu nie ma to sensu, oraz warszawską Cerkiew pod wezwaniem św. Marii Magdaleny

I Katedrę św. Michała Archanioła i św. Floriana

Strzeliłem też zdjęcia najbliżej znajdującemu sie nieopodal Pomnikowi Braterstwa Broni

Po czym pokręciłem się po praskich włościach. Długo to kręcenie się nie trwało, gdyż zauważyłem, iż nad warszawę znów nadciągają ciężkie ołowiane chmury... Postanowiłem wrócić na lewobrzeżną wawę i po drodze natrafiłem na pomnik „Lenino Warszawa Berlin” Przedstawiający wychodzącego z nieokreślonej bryły żołnierza.

Niestety zdjęcie wygląda jak wygląda, gdyż pomnik jest naprawdę olbrzymi i bardzo ciemny, co z mała ilością światła i pochmurnym, lecz mimo to mocno kontrastującym niebem, dało właśnie taki, nieciekawy efekt. Zdjęcie jest tak bardzo ziarniste, ponieważ musiałem je mocno rozjaśnić, by w ogóle było widać wojaka. Będąc pod pomnikiem, strzeliłem fotkę niebu i zbliżającej się do mnie burzy.

Jako chmura widziana z daleka, robiła fantastyczne wrażenie, później dowiedziałem się, że z bliska, potrafi oddziaływać bardziej... Ale po kolei.
Niebo, jak już wspomniałem mówiło mi że czas wracać, a żołądek iż czas coś zjeść. Jadąc do Warszawy, obiecałem sobie, że zjem kebab, z kultowych w wawie okienek przy ul. Świętokrzyskiej, więc to właśnie tam się udałem, zakładając iż ewentualny deszcz przeczekam w pobliskiej bramie, konsumując nabyty, sentymentalny kebab. Gdy odnajdywałem się w śródmieściu „na czuja”, natrafiłem na budynek naszej wspaniałej i jedynej Telewizji Polskiej S.A (są, to skrót od „samolubna”). I teraz rebus – warszawiacy, jak i połowa polski, narzekają na brzydotę Warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki, a jakoś nikt nie zwraca uwagi na to, co jest przyklejone do budynku naszej wspaniałej TVP.

Pałac Kultury jest toporny i brzydki? To jakie „to” jest? Za „to”, powinni karać, co najmniej dożywociem... Ja wiem że Pałac Kultury, to symbol, że jest rozpoznawalny i że do pięknych zaliczyć go nie można. Ale ma jakiś styl i mnie osobiście się podoba, jest wyraźny i ma coś z prawdziwego ducha tego miasta. A ten koszmarek... Cóż.. Jest finezyjny jak golonka z kawiorem... No nie ważne, w każdym razie niedługo po tym, moim oczom ukazał się właśnie pałac kultury, wraz z depczącą mi po pietach burzową chmurą.

Zdążyłem przypiąć rower, pstryknąć nieostre zdjęcie mojej jadłodajni

Zamówić co chciałem i wejść do bramy o której myślałem jak o schronie, gdy zaczęło się przedstawienie pod tytułem „Największa ulewa, jaką Tandol w życiu widział”. To co w Poznaniu jest maksymalną ulewą i trwa może z 5 minut, i to gdy jest naprawdę ostro, tam trwało minut ponad trzydzieści, nie zostawiając w całej Warszawie ani odrobiny suchego miejsca... Lało tak, że Pałacu Kultury i pozostałych wieżowców, nie było prawie widać

Ulicami płynęły rzeki, a poziom wody na chodniku podnosił się na tyle niebezpiecznie, że w owej bramie, zaczynało mi brakować suchego miejsca do stania i zamiast delektować się widowiskiem i wspaniałymi wyładowaniami atmosferycznymi, w panice obmyślałem plan co robić, by butów nie przemoczyć... Nie muszę wspominać, że serce mi się krajało, gdy patrzyłem na stojącą w tych strugach deszczu mangustę i oblewające ją co chwila pióropuszami wody samochody i autobusy... Gdy burza odeszła, a miasto ociekało wodą, podjechałem pod sam Pałac Kultury, by zrobić parę zdjęć wyżej wymienionego.

(publikuje tylko to jedno, inne będą innym razem ;)), Dworowi Centralnemu

Oraz kilku okolicznym wieżowcom. No dobra... Jednemu wieżowcowi... A dokładniej hotelowi InterContinetal.

Fascynuje mnie ten budynek, przez wielka dziurę jaką ma u podstawy, przecięty do prawie połowy swojej wysokości „po przekątnej”, opiera się w połowie na jednej „nodze” pomiędzy która, a budynkiem, znajduje się wolna przestrzeń.

Na mnie to robi będzie robiło wrażenie, przez co to nie ostanie zdjęcia tego architektonicznego dziwu, jakie tu zobaczycie :) Założę się, że gdybym w wawie mieszkał i przechodził koło tego budynku codziennie, to codziennie robił bym mu zdjęcia, ponieważ jest nad wyraz fotogeniczny ;)
I jako że strzelałem napotkane po drodze pomniki (nie wszystkie oczywiście, gdyż warszawa jest nimi obsiana do tego stopnia, iż nie wiem, czy wystarczyło by mi czasu w ciągu tych paru dni, by je wszystkie sfotografować, a życia by opisać i opublikować ;) ), w każdym razie te, które mi się w jakiś sposób spodobały, wrzucam fotkę pomnika Janusza Korczaka

Tutaj chyba spodobał mi sie motyw drzewa i ta pojedyncza liściasta gałązka na szczycie... A co! Mogę być dziwakiem, to wolny kraj ;)
Po wizycie w centrum, chciałem spotkać się z Morem, w celu wypicia obiecywanego sobie od lat piwa. Lecz gdy byłem w drodze do Arkadii, w okolicach której mieszka Moro, znów się rozpadało. Co prawda nie tak spektakularnie jak godzinę z okładem temu, ale na tyle nieprzyjemnie, by zniechęcić mnie do czegokolwiek... Stałem prawie godzinę pod jakimiś balkonami, po czym stwierdziłem iż dłuższe czekanie nie ma sensu, czas udać sie w miejsce spoczynku, wysuszyć to co po drodze z moknie, wziąć prysznic i spać, jutro też jest dzień ;) Jak stwierdziłem, tak zrobiłem.

Kolejny dzień, przywitał mnie ku memu zaskoczeniu śliczną słoneczną pogodą. Naprawdę myślałem już, że słońca nad Warszawą nie zobaczę, tudzież że zjawisko takie, w ogóle w tamtych rejonach polski nie występuje, na tym razem szczęście - myliłem się ;)
Tym razem ruszyłem na poszukiwania Saskiej Kępy, do których to zmobilizował mnie nie zdający sobie z tego sprawy Jacek i zespół Vavamuffin, wymieniający ja w jednej ze swoich piosenek. Jako że wiedzę na temat tego, gdzie się owa dzielnica znajduje miałem raczej symboliczną (można mieć symboliczną wiedzę?), czekało mnie trochę kluczenia i szukania. Jedyne czego byłem pewien, to to, że na drugą stronę Wisły, przeprawię znanym mi już mostem Świętokrzyskim. Po drodze do niego, natknąłem sie na fotografowany przez Jacka, gdy dawno dawno temu, byliśmy wspólnie w wawie pomnik. Jest to pomnik „Poległych i Pomordowanych na Wschodzie”, przez mamę Trystii zwany po prostu pomnikiem ofiar PKP. Sami sie domyślcie dlaczego ;)



Dalej na mej drodze była Starówka, skrzętnie przeze mnie omijana, z racji niesamowitego natłoku turystów różnej maści. Wiem że sam byłem turysta robiącym zdjęcia, ale jakoś się z tym dzikim tłumem nie potrafię zidentyfikować, wręcz przeciwnie... Strzeliłem mimo to obiekty, obok których dane mi było przejeżdżać. Barbakan

Bardzo mi sie podoba, tak jak i reszta zachowanych murów obronnych. Nie pchałem się na nie, gdyż z rowerem byłoby to uciążliwe nie tylko dla mnie, ale i dla całej rzeszy przemierzających je ludzi. Może następnym razem będę na starówce pieszo? Kto wie ;)
Pacnąłem też fotkę Zamkowi Królewskiemu

I po krótkim widzeniu z Trystią, udałem ponownie w stronę Prawobrzeżnej Warszawy.
Będąc już tam, kluczyłem tak zawzięcie, aż znalazłem most Gdański. Żałuję iż nie zrobiłem mu więcej zdjęć, tylko to jedno i to takie nieszczęsne

Dlaczego żałuję, a zdjęcie to jest takie nieszczęsne, a do tego tylko jedno? (tak wiem, w teorii powinny być dwa, bo nieszczęścia zwykły chadzać parami) Ponieważ most ten, jest naprawdę ciekawą i mądrą konstrukcją. To co widać na zdjęciu, to ścieżka rowerowa i chodnik zarazem, który wiedzie pod mostem, Na prawo, równolegle do tejże ścieżki, biegną tory tramwajowe, po których normalnie kursuje tramwaj. Samochody natomiast, poruszają się „piętro wyżej”, na moście. Dzięki temu jest on bezpieczniejszy i o wiele przyjemniejszy dla przekraczających nim rzekę pieszych i rowerzystów. Brakuje takich rozwiązań w Poznaniu i zapewne innych polskich miastach. Nie mogłem się tez oczywiście oprzeć pokusie i musiałem zrobić zdjęcie zarysu Śródmiejskich wieżowców widzianych z tego właśnie mostu.

Ale to gdy jechałem już na spotkanie z Trystią, po tym, gdy wcześniej udało mi sie odszukać Saską Kępę której zdjęć nie robiłem, gdyż nie było tam niczego nadzwyczajnego. Powiem tylko, że tamtejszy klimat i budynki, są najbardziej zbliżone do Poznańskich, a i dziewczyny spotyka się tam ładniejsze niż w całej wawie którą miałem okazję zwiedzić (za wyjątkiem domostw moich gospodyń oczywiście :)), co jeszcze bardziej zbliża Saską Kępę do Poznania ;) To co zdecydowanie przemawia za tym, iż nie jest to Poznań, są takie drobiazgi, jak ten

Bardzo spodobał mi sie sam pomysł. Znaczek Legii, zrobiony z powciskanych w miękki od upału asfalt kapsli od piwa. Rozbawiła mnie jedna rzecz, której na zdjęciu nie widać. Otóż niektóre z tych kapsli, nie były wytarte kołami samochodów i butami pieszych, przez co można było wyraźnie dostrzec, z jakiego piwa butelek pochodzą. Było między nimi sporo z napisem „Lech” i „Warka”. Co w tym zabawnego? Nie chce mi sie tłumaczyć, ale kibice powinni wiedzieć, możecie ich o to zapytać w komentarzach ;)

Wracając mostem Świętokrzyskim i pstrykając mu fotkę którą widzicie powyżej, nie mogłem nie zatrzymać się, przy Warszawskiej Syrence, by i jej po swojemu nie uwiecznić

Nie przykładałem się do tego, by zdjęcie się dobrze prezentowało, z jednej prostej przyczyny. Akurat tego dnia i o tej porze, pojawili sie pod pomnikiem panowie, mający za zadnie czyścić piedestał wraz z przyległościami. Ich samochód, jak i samych panów widać na powyższym zdjęciu. Uznałem że nie ma sensu fotografowanie pomnika, gdy na pierwszym planie kręcą sie półnadzy tytani prac prostych i nieskomplikowanych ( nie żebym komuś ubliżał, sam jestem fanem takich prac, zresztą kto mnie zna – ten wie :)). Pognałem na spotkanie z Hanią.

Trystia zafundowała mi rewelacyjny obiad, w świetnej pierogarni. Gdybym tylko znał jej nazwę i adres – polecił bym ja wszystkim, a że nie znam - nie będzie kryptoreklamy :P Po obiedzie, krótki spacer do parku, a po parku, rozstaliśmy się. Hania poszła w swoją stronę, a ja w stronę Arkadii, pod którą to byłem umówiony z Morem na piwo.
Tak oto wygląda Arkadia (ten wielki napis to po to, by mi ktoś nie wmawiał, że kłamię :P)

A tak wygląda Arkadia, bez tego wielkiego napisu, ale za to z latarnią wpychająca sie bezczelnie w kadr.

Te żółte markizy po prawej, to „Bierhalle”. I to dokładnie tam, przyszło mi wraz z Morem piwo konsumować. Żeby nie było – oto Moro

Zdjęcie strzelone ze standardowego „janka”, ofiara nie miała pojęcia co ja spotyka ;) Co do piwa to muszę przyznać że było całkiem niezłe, a i towarzystwo w porządku :) I znów czegoś żałuję... Żałuję, że nie skusiłem sie na drugie... Ale jako jeździec roweru, i to w obcym mieście, wolałem nie ryzykować ;)
I odnośnie roweru. Pod Arkadią, jest specjalne miejsce, gdzie rowery się przypina, ot, taki rowerowy parking. Gdyby nie to, że miejsca na tym parkingu jest za mało, o jakieś ¾ za mało, to było by naprawdę spoko, bo pojazdy są autentycznie i rzetelnie pilnowane przez strażnika.
Wracając do tematu – gdy już piwo wywietrzało, odprowadziłem Mora pod bramę jego strzeżonego osiedla (swoją drogą, strzeżone osiedla są w wawie absolutnym hitem, człowiek potyka sie o nie co krok), po czym udałem się, na kolejne wyczekiwane spotkanie z Martą ;)
Spędziliśmy razem cały kolejny dzień, z którego zdjęć nie zobaczycie, ponieważ ich nie ma :) Cały wtorek zleciał nam na spacerach, małych zakupach i błogim nic nie robieniu :) Do wieczora zdążyłem sie rozleniwić tak, iż nie chciało mi sie wyjść na rower, by wawę i nocą pozwiedzać, co miałem w planie wybierając się do stolicy. Miał to być przedostatni dzień mojego pobytu w owym mieście i mimo przemiłego towarzystwa i czasu którego nie żałuję, czułem że jakoś ten dzień zmarnowałem. No i co tu dużo gadać – zwyczajnie nie chciało mi sie do Poznania wracać. I to chyba właśnie we wtorek zdecydowałem iż pozostanę jeśli tylko okoliczności pozwolą - do czwartku. Marta postanowiła przenocować mnie tą jedną noc dłużej, zaznaczając iż w czwartek rano, wyjeżdża do rodziny na kilka dni – spoko, pomyślałem, jakoś sobie poradzę ;)
W środę zostałem zaproszony przez moją gospodynię na lody, do jakiejś lodziarni w Złotych Tarasach. Po drodze na miejsce, zatrzymaliśmy sie w pewnej bibliotece, by Marta mogła oddać przetrzymywane (i to nie swoim koncie) książki. Korzystając z pogody, przysiedliśmy sobie na pobliskim zieleńcu.
Po chwili zaintrygowani dziwnym obiektem który widzicie poniżej

podeszliśmy by sprawdzić co to takiego. Okazało sie, że jest to wystawa, mająca na celu informowanie i promowanie, mającego powstać na tym właśnie skwerku Muzeum Historii Żydów Polskich. Kawałek dalej był Pomnik Bohaterów Getta, który również mi sie spodobał

To co widać, to tylko centralna rzeźba, osadzona w sporym cokole. Ale uznałem że pokazywanie całego cokołu nie ma sensu, najciekawsze jest właśnie to, co widać na powyższym zdjęciu. Po krótkim zwiedzaniu, ruszyliśmy dalej. Marta prowadziła, a ja pstrykałem foty z samochodu ;) Nim dotarliśmy do centrum, strzeliłem ich kilka, pokarzę tylko dwa, przedstawiające mój ulubiony Hotel InterContinental ;) Zdjęcie gdy się do niego zbliżaliśmy

I fotka z zaparkowanego już samochodu (parkowanie w centrum wawy... Notka i tak jest długa, nie będę więc tego opisywał, zostawię to sobie na starość, w razie gdybym nagle zapragnął wydać ośmiotomową powieść)

Bardzo mi sie podoba to zdjęcie, mimo swej „pocztówkowości” :) Gdy juz udało się wysiąść z samochodu i w panice uciec „panom parkingowym”. Weszliśmy na teren „Złotych Tarasów”, największego w Polsce centrum handlowego. Jak by sie było czym chwalić...
Złote Tarasy, z zewnątrz, od strony dworca, wyglądają jak jakiś wielki błękitny blob, co jest mimo wszystko dość ciekawe ;)

W środku – jak każde inne „nowoczesne” centrum handlowe w dowolnym miejscu na świecie. Chociaż błękitny szklany dach, od spodu, wygląda ciekawie.





No i widok z Tarasów na centrum jest dość przyjemny.

Nie ważne. Przyjechaliśmy tam przecież na lody :) I zafundowała mi Marta lody... W życiu na własne oczy tak wielkich lodów nie widziałem. Znaczy wiedziałem że istnieją, ba! Śmiem twierdzić iż bywają gdzieś pewnie większe porcje, ale z tych na własne oczy widzianych - te były największe. I do tego przyszło mi je zjeść ;P A oto i kielichy, w których nam je podano

Mój ananasowy i Marty – czekoladowy. Po wciśnięciu w siebie ostatnich łyżeczek przysmaków, które w miarę jedzenia z łakoci stawały się kara za łakomstwo, stwierdziliśmy że trzeba te desery „rozchodzić” Skierowaliśmy sie więc Marty Czarna Strzałą w stronę Lasku Bielańskiego. Po drodze oczywiście musiałem pstryknąć parę razy telefonem. Tym razem moim łupem padły okolice, które ja ściśle wiążę z klimatem wawy... Bo nie wszystko jest tam ładne i nowe, starość i obskura wyzierają z niektórych zakątków.



W wawie charakterystyczne jest o, że na każdym większym skrzyżowaniu, czy przystanku tramwajowym, stoją ludzie z kramikami, próbujący sprzedać przeróżne rzeczy – od kwiatów, przez truskawki i bieliznę, po firanki i perfumy. W Poznaniu takie straganiki są już rzadkością, choć ostatnio chyba znów odżywają.
Po drodze ustrzeliłem tez kolejny miły dla oka wieżowiec, a mianowicie Warszawskie Centrum Handlu.

A później była już tylko moja śliczna Pani Kierowca, uchwycona w swej jakże doskonale niewykadrowanej i bezsensownie obciętej czarnej maszynie (zginę za publikacje tej fotki... Ale co tam!)

I malownicze leśne dukty



Z lasu uciekaliśmy poganiani grzmotami zbliżającej sie burzy... Na szczęście dotarliśmy na czas do samochodu, więc uszliśmy susi i po chwili byliśmy już w markecie na małych zakupach. Po upłynięciu kolejnej - w mieszkaniu Marty, wraz z piwem i mrożonymi pizzami.
Niedługo potem, Marta zabrała się za przyrządzanie pizzy. Nie mam pojęcia jak mogła w ogóle myśleć o jedzeniu, po dramacie jaki rozegrał się kilka godzin wcześniej w pewnej warszawskiej lodziarni, gdzie wcisnęliśmy w siebie za duże porcje lodów o których pisałem troszkę wyżej, ale na zdrowie! Ja, jako że smak deserów miałem ciągle w ustach, a we krwi z kilogram cukru, postanowiłem wybrać się na rower. Powoli zmierzchało, (bo w wawie wcześniej robi się ciemno niż w poznaniu – serio serio) więc pomyślałem iż zrealizuje moja nocną wycieczkę po stolicy.
Udałem się najpierw w kierunku Cmentarza Powązkowskiego, a nóż bramy będą otwarte do zmroku? Nie były... Przy wejściu powitała mnie tabliczka z napisem: „Brama otwarta do 20:00”, była 20:12... No więc skierowałem swe koła w stronę centrum, pytając po drodze za pomocą smsów Trystię, co porabia i co też u niej słychać. Gdy dostałem odpowiedz, jechałem akurat ścieżką rowerową, nie doczytałem jej do końca, zderzyłem się czołowo z jadącą z przeciwka rowerzystką...

Jak już pisałem, w Warszawie ścieżek rowerowych jest sporo, niestety nie zawsze są dobrej jakości, bo nawierzchnia nie taka, bo przejazdy przez jezdnię słabo oznakowane, albo bo przy światłach, są guziczki, przez co zamiast jechać, rowerzysta musi sie zatrzymać, wcinać guziczek, po czym zapali mu sie zielone światło i dopiero może jechać. Bo po co, miało by się zielone świecić cały czas gdy droga wolna? By przejazd był płynny? Płynna i szybka jazda rowerem? Bez sensu... Dziwne że nie stosuje sie tego patentu na sygnalizacji świetlnej dla samochodów, przy np. mniej uczęszczanych skrzyżowaniach, lub wyjazdach z podporządkowanych dróg. Kierowca by sie przewietrzył i nogi rozprostował wysiadając z samochodu by wcisnąć guziczek. A i ruch na głównych drogach i ulicach byłby płynniejszy. Same korzyści...
Ale wracając do nieszczęsnych ścieżek i co ważniejsze wypadku, zanim go opisze, pokarze wam, jak wyglądało miejsce, w którym się zderzyliśmy.
To co widzicie poniżej, to fragment ścieżki, którym jechałem ja,

Asia, bo tak miała na imię ofiara czytania przeze mnie podczas jazdy smsów i bezmyślności polskich projektantów dróg, nadjeżdżała z drugiej strony, dla niej miejsce zdarzenia, wyglądało tak

I to właśnie w tym miejscu, prawie dokładnie tam, gdzie po lewej stronie zaczyna sie klin trawy, wylądowałem ja, ona legła na druga stronę tej nieszczęsnej ścieżyny. Szybko stwierdzając że żyje i jestem cały, skoczyłem w stronę dziewczyny, by dowiedzieć sie co z nią. Mówiła że wszytko ok, tylko skaleczyła się w palec i ja boli... I krwawi... No ok, palec, a dokładniej kłykieć palca najmniej serdecznego lewej ręki, był rozcięty i sączyła się z niego krew. Sączyła przez pierwsza chwilę, później zaczęła ciec... A potem już naprawdę mocno lecieć. Poszukałem chusteczek, uraczyłem ją jedną, na długo nie starczyło, zacząłem przepraszać, w końcu poczuwałem się do winy – czytałem eskę jadąc rowerem... Ona mówi że spoko, że nie ma problemu, tylko niech ta krew przestanie lecieć... A nie przestawała... Głupio było wzywać karetkę do czegoś takiego, mimo to, wiem że nie tylko mi chodziło to po głowie, bo po krótkiej chwili, na trawniku zaczęła robić się mała kałuża... Jakoś sie pozbieraliśmy, po podnosiłem rowery i udaliśmy sie pod daszek pobliskiej szkoły, bo zaczynało padać... Tam, za pomocą pozostałych chusteczek, Asia zatamowała jakoś krwawienie i zdjęła z palców paro centymetrowe skrzepy, który utworzyła ściekająca z ręki krew... Naprawdę było tej krwi dużo... Bardzo dużo... Ja zadzwoniłem do Marty powiedzieć co się stało i prosić ja, by do nas podjechała. W końcu ja w Warszawie jestem obcy i to że nie zgubię się w tym mieście, nie znaczy, że je znam i wiem gdzie są szpitale czy przychodnie. Bo że trzeba się z tym na jakąś urazówkę udać, by lekarz mógł opatrzyć tę ranę i stwierdzić czy wszystko ok – nie było wątpliwości. Nim przyjechała Marta zdążyłem sie przedstawić i dowiedzieć, że moja ofiara trenuje capoeirę, po wawie porusz sie głownie rowerem, mieszka niedaleko, właśnie miała się udać na jakieś warsztaty, a wieczorem ma wejściówki do kina, których zapewne w zaistniałej sytuacji nie wykorzysta... Ogólnie okazała się maksymalnie pozytywna osoba i naprawdę źle mi z tym, że ja uszkodziłem... Zresztą gdy już dotarła do nas Marta i dwie warszawianki ustaliły gdzie znajduje się najbliższy szpital, oraz jaki jest dalszy plan działania, polegający na dojechaniu rowerami do mieszkania Aśki, by go tam zostawić i stamtąd jechać na urazówkę, to podczas jazdy rowerem, w której pełniłem rolę asekuranta powiedziałem jej, że naprawdę wolał bym, być poszkodowanym zamiast niej, odparowała szybkim – Chcesz, to mogę cię uderzyć :>
Zważywszy na to że dowiedziałem się wcześniej iż sztuki walki nie są jej obce – zrezygnowałem :P
Martę spotkaliśmy pod domem Asi. Dziewczyny pojechały samochodem, a ja starając się trzymać jak najbliżej, goniłem je rowerem. Jakoś się to nawet udawało, nie licząc małego niezrozumienia, co do miejsca, w którym mamy się po drodze spotkać :P W każdym razie dotarliśmy do szpitala. Tam po parunastu minutach oczekiwania, zawołano Aśkę do gabinetu i po czasie który nie mam pojęcia ile trwał, wyszła z gabinetu z uśmiechem, usztywnionym palcem i informacją iż ma na nim założone 4 szwy... Cóż... Pod szpitalem przeprosiłem ją ostatni raz, po czym z Martą odjechały odwieźć moja ofiarę do jej domu. Ja udałem sie w kierunku mieszkania Marty, by poczekać na nią pod klatką. To był męczący wieczór... I pomyśleć, że miało mnie już nie być w wawie... Mało brakowało, a nic by sie nie stało... Cóż, mam nadzieję, że palec wyzdrowiał i nie sprawiał kłopotów, bardzo żałuję, że nie zostawiłem, ani nie zabrałem żadnego kontaktu... Chociaż... Może to i lepiej?...

Następny dzień, czwartek, był już prawdziwym dniem mojego odjazdu.
Pożegnałem się z wyjeżdżającą Martą i jej domem

I ruszyłem pożegnać się z Trystią, którą zastałem w jej miejscu pracy. Posiedziałem tam chwilkę, po czym wybrałem się w końcu na Cmentarz Powązkowski. Wszedłem z rowerem i prowadziłem go cały czas grzecznie, pstrykając fotki przeróżnym nieraz niesamowicie wymyślnym grobowcom. Trochę zawiodła mnie atmosfera tego miejsca, brakuje jej spokoju innych cmentarzy. Ale jest naprawdę piękny. Nie interesowało mnie kto leży pod okazałymi pomnikami, bo jakoś nigdy nie podniecała mnie bliskość ludzi sławnych i „gwiazd”, nie ważne czy żywych, czy też martwych. Człowiek, to człowiek...
Zdjęć nie zrobiłem wiele. By obfotografować to, co wygląda tam najbardziej okazale, nie wystarczyło by przypuszczam jednego dnia, a ja miałem jeszcze w planie odwiedzić Park Łazienkowski.
Większość tamtejszych grobów a właściwie grobowców, przypomina katedry.





Wiele ma bardzo fajnie wykorzystane motywy roślinne

Lecz najwięcej jest, jak to na cmentarzu aniołów i innych im podobnych postaci.



Są tez groby, które za sprawą czasu, nabrały naprawdę „grobowego” klimatu.

Ale prawdziwe wrażenie, zrobił na mnie jeden, zniszczony przez czas medalion nagrobny

Wygląda jak żywcem wyjęty z horroru...
Groby sławnych ludzi, znajdują się przy głównym wejściu na cmentarz, natomiast dalej, znacznie dalej, Powązkowska nekropolia, zaczyna wyglądać zwyczajnie, jak wiele innych cmentarzy.

Gdy dotarłem do tej właśnie mało pokazowej części, postanowiłem że zamiast się cofać, pójdę dalej. Skoro wszedłem z jednego końca, wyjdę drugim, kto wie co czeka mnie za bramami? Trochę pobłądzę po mieście, może trafie na jakieś ciekawe miejsce? Niestety rozczarowałem się, wszystkie pozostałe furty były zamknięte... A dotarłem do samego „końca” cmentarza. Do miejsca, gdzie turyści nie zapuszczają się na pewno. Po czym wnoszę? Otóż po takich widokach



Ale nie żałuję. Wracając do jednej z głównych bram, natrafiłem na ciekawy nagrobek z pomnikiem... Samuraja?...

Sami osądzicie, mnie to wygląda na wojownika w zbroi, ale mogę się mylić...

Udałem się do centrum, by coś zjeść i zawczasu kupić bilety na pociąg. Zjeść zjadłem – najbardziej ohydną kanapkę w życiu, zafundowałem ją sobie w „Oskarze” pod Rotundą. Nie wiem co to się tam kryło pod nazwą „gyros”, ale było wyjątkowo niejadalne i zwyczajnie cieszę się, że mój żołądek się z tym bezboleśnie i bezproblemowo uporał... Siedząc w parku przy Pałacu Kultury, kolejny raz wyciągnąłem telefon, by go uwiecznić, tym razem troszkę inaczej

Kupiłem bilet, oczywiście nie na pociąg którym wracałem zazwyczaj, czyli ten w okolicach godziny dziewiętnastej, bo tam już nie było miejsca na rowery, wszystkie zostały wyprzedane i to dzień wcześniej. Ten wcześniejszy, o 17:25 również nie miał już miejsc dla rowerów. Czyżby akurat w ten czwartek masowo migrowali z Warszawy rowerzyści? Na to wygląda... Pozostał mi pośpieszny o 22:57, późno, bo w poznaniu lądował około 2, ale przynajmniej mogłem się nim zabrać z rowerem i miałem troszkę więcej czasu, na nadrabianie zaległości w zwiedzaniu stolicy.
Co prawda pogoda znów zaczęła robić się kapryśna (co miało swoje dobre strony (np. widoki),

a mnie nie uśmiechało się wracać pociągiem będąc mokrym, ale stwierdziłem że co mi tam! Najwyżej ;) Więc orientując się jako tako, skierowałem się w stronę Łazienek. Po drodze napotkałem „Muzeum Wojska Polskiego”, ale nie chciało mi się robić mu zdjęć, więc jest tylko to jedno, przedstawiające marny wycinek tamtejszych eksponatów...

Ogólnie rzecz biorąc nie miałem ochoty na fotografowanie. Wynikało to pewnie z podłego nastroju, który natomiast wynikał z tego, że nadszedł czas wracania do domu...
Dalej na swej drodze, napotkałem okazały, choć mało atrakcyjny pomnik, na którym dumnie widniały słowa „Bóg Honor Ojczyzna”.

Jak na ironię, po drugiej stronie ulicy stoi budynek, który jest ich całkowitym zaprzeczeniem

No może nie budynek, ale to czego jest siedzibą...
Dalej były już Łazienki. Wszedłem na ich teren bramą prowadząca do rosarium, w którym znajduje się pomnik Chopina. Rower zostawiłem przypięty do stojaka rowerowego przy przystanku autobusowym. Nie czułem się z tym pewnie, ale kompletnie nie miałem ochoty na wykłócanie się ze strażnikami, których w Łazienkach pełno.
Rosarium



Jak i pomnik w nim, prezentują sie naprawdę okazale i może gdybym miał przy sobie rower, przysiadł bym tam na chwilkę, ale obawa o jego bezpieczeństwo gnała mnie do przodu.
Z góry uprzedzam – zdjęcia są, jakie są, bo robiłem je naprawdę od niechcenia. Tylko po to, by pokazać że tam byłem, bo jakoś nie wypada nie być.
Ale nie „nie wypada nie być”, bo wszyscy tam byli i wszyscy być chcą. Po prostu Łazienki naprawdę mi sie podobają i naprawdę są bardzo przyjemnym miejscem, mimo to tego dnia, z tym nastrojem, nie robiły już na mnie takiego wrażenia, jak za pierwszym razem gdy je zwiedzałem.

Wszystkim po mojej pierwszej wizycie opowiadałem o dziwacznym budynku, znajdującym sie na terenie parku, teraz mam go na zdjęciu.

Budynek ten, nie ma okien, w każdym razie nie z zewnętrznej strony, jest jakby wydrążony wewnątrz i tam znajdują sie okna, przez które wpada niestety, a może stety, mała ilość światła.

Fota nieostra – z lenistwa ;)
Oczywiście nie mogłem nie sfotografować pałacu na wodzie, tak z przodu



Jak i z tyłu

Oraz z boku :)

Miłym akcentem były szwendające się tu i ówdzie pawie, którym zebrało się akurat na tokowanie

Szum rozmów turystów i jakiejś imprezy trwającej w Pływającym Teatrze co chwile przerywały ich krzyki, kojarzące mi się niezmiennie z „Parkiem Jurajskim” :P

I teraz pytanie dla wtajemniczonych – zauważyliście wciskające się wszędzie w kadr meleksy?... To one swoja aura mówiącą „zaraz stanie się coś złego” gnały mnie do wyjścia i pozostawionego przed brama roweru...
Wychodząc obpstrykałem jeszcze pomnik Chopina, skąpany w świetle jakby zachodzącego słońca

na zdjęciach robionych telefonem, oczywiście tego nie widać...

Była godzina dziewiętnasta z groszami, czyli pozostało mi jeszcze sporo czasu do odjazdu pociągu, a ja nie miałem co ze sobą zrobić. Po chwili spędzonej na ławce, zdecydowałem iż czas zobaczyć, chociaż z grubsza Wilanów. Prowadziła tam jak sie później okazało, całkiem przyzwoita ścieżka rowerowa, więc jazda była przyjemna. Po drodze, a właściwie u jej celu, dojrzałem stojąca w otwartym polu, największą nasadkę do miksera, jaką było mi dane w życiu widzieć.

Co „artysta” miał na myśli tworząc to wybitne dzieło – nie mam pojęcia i powiem szczerze, że wątpię w to, by on sam znał odpowiedz na to pytanie.
Tak sobie krążyłem, fotografowałem mimo nadchodzącego zmroku pomnik Jana III Sobieskiego

Aż nagle zdębiałem, gdyż moim oczom, ukazał sie taki oto widok

Myślę sobie – pięknie, 2h do pociągu, a ja jestem pod Poznaniem... :P
Miło było zobaczyć tak bardzo lokalny akcent, tak daleko od domu :) Krótko po tym znalezisku, ruszyłem sobie nieśpieszne w drogę powrotną.
Wrażenie zrobiła na mnie ulica Nowy Świat o ile dobrze kojarzę nazwę. Jest odnowiona i po zmroku wygląda naprawdę imponująco. Zdjęć nie ma – nie chciało mi się.
Za to moje lenistwo nie uchroniło przed kamerką mojego telefonu „Grobu Nieznanego Żołnierza”.

Nie wiedząc co dalej począć, usiadłem sobie na ławeczce pod Pałacem, który po zmroku wygląda zdecydowanie ładniej niż za dnia


Siedziałem tak, czekając na pociąg i przypominając sobie co przeżyłem i co widziałem. Warto było sie wybrać do Warszawy, odwiedzić Trystię, poznać Hanię, wypić piwo z Morem i przede wszystkim znów spędzić trochę czasu z Martą :) Mam nadzieje że uda mi się to niebawem powtórzyć ;)

W sumie po warszawie zrobiłem 178km, niedużo, ale więcej niż niejeden warszawiak w tym samym czasie ;) Czegoś się pewnie nauczyłem, sporo mimo krótkiego czasu przeżyłem. Naprawdę było warto.



I bonus dla tych, którzy lubią zdjęcia - kilka fotek, które mi sie podobają, a do tekstu nijak nie pasowały :)

Oto wiewióra

Ustrzelona na pierwszym spotkaniu z Martą. Mała bestia podeszła do nas na kilka metrów, tak blisko, że aż kusiło by rzucić się szczupakiem i złapać ten puszysty kłębuszek.

Nagrobek pilota, z wielkim śmigłem na szczycie

Dość nietypowe manekiny w Złotych Tarasach

Biblioteka w okolicach osiedla na którym mieszka Marta, spodobała mi sie przekrzywiona literka „B” ;)

Widok na odnogę Wisły z jednego z Warszawskich mostów

Autobus zalewający mój rower ;)

Rozkopana ulica, a pod jej poziomem budowana właśnie dalsza część jedynej Warszawskiej nitki metra



Koszyk ze smakołykami kupowany na pierwsza noc w wawie ;)

I dziupla, drzewo to rośnie na Powązkowskim cmentarzu, fotka podoba mi się bardziej niż bardzo, bo gdy sie przyjrzeć, w dziupli tej, widać jakby „mały świat”




I to tyle, wiem że długo notka, następna będzie za to bardzo skrótowa, chyba :P

Więc do następnej ;)