czwartek, czerwca 15, 2006

Naprawdę udany dzień (i naprawdę długa notka)

Zastanawiacie się pewnie, jaki to jest „naprawdę dobry dzień”. No więc „naprawdę dobry dzień” to taki...

A z resztą sami poczytajcie ;)

Dzień przed tymże dniem, a właściwie wieczór przed tymże dniem, Jac, na spółkę z Sakurem, namawiali mnie na mały wypad za miasto, w kierunku Mosiny. Jako że byłem niechętny, bo leniwy jestem i wcześniej wstawać mi się nie chciało, stawiałem czynny, choć tylko słowny opór. Ale ja to zazwyczaj u mnie bywa, dałem się w końcu przekonać :)

Po szybkiej naradzie, doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli Jacek podjedzie po mnie w okolicach godziny 10. No to obliczyłem sobie, że podniesienie mej obfitości jakieś półtorej godziny wcześniej, powinno załatwić sprawę. Naiwniak...

Ledwie zdążyłem otworzyć oczy, do łazienki ruszyła moja mama... Gdy wyszła, wszedł młody, gdy on wyszedł, mamuśka ulokowała się w niej ponownie, by zaraz po wyjściu wpuścić ojca... Gdzieś w połowie tej rodzinno-łazienkowej odysei, zdecydowałem się wysłać do Jacka eskę, by jednak był troszkę po dziesiątej... Grunt to podejmować właściwe decyzje... :D

Gdy już Jac dotarł, a ja spełzłem na dół, udaliśmy się, że tak to ujmę „trasą Syrenkowską” (nazwaną tak prze mnie od ksywki tej, która mi ja przedstawiła – dzięki Syrenuś ;)), czyli, „Dmowskiego do Lubonia”. No nie istotne...

Po dotarciu do trasy wylotowej z rzeczonego Lubonia na Mosinę, naszła mnie chęć na eksperymentowanie. Odbiliśmy sobie troszkę w lewo, w kierunku warty, gdzie pokręciliśmy się trochę przy tamtejszych zakładach chemicznych i stylowym moście. Gdy już porzuciliśmy widmo drogi alternatywnej i wracaliśmy do głównej trasy, kątem oka dostrzegłem maleńką mapkę drogi rowerowej. I to był strzał w dziesiątkę. Chwile postaliśmy, podumaliśmy, zapytaliśmy pewna sunącą tamtędy rowerzystkę, gdzie ta dróżka prowadzi, nie wiedziała... Za to pomocnym okazał się pewien starszy pan, w kompletnym stroju rowerowym, dzięki któremu dowiedzieliśmy się iż ta właśnie śmieszką, dotrzemy do Puszczykowa.

Tak wiem... Zaczynam przynudzać... Ale... Właśnie skończyłem ;) Przynudzanie rzecz jasna :) A taką mam w każdym razie nadzieję... :P

Trasa okazała się naprawdę przyjemna, cały czas ciągnąca się samym brzegiem warty, co widać na załączonym obrazku.


Lub lasem, mającym gdzieniegdzie, naprawdę mocny i „bagienny” klimat :) Niestety zdjęcie tego nie oddaje, ale proszę mi wierzyć, warto to miejsce zobaczyć na własne oczy



Po drodze, trafiliśmy też na coś, co wprawiło Jacka w niemały zachwyt, czyli „Słupy naprawdę wysokiego napięcia”


Kto widział z bliska, ten wie, że są naprawdę monumentalne i robią olbrzymie wrażenie. Może nie na każdym, ale zapewne na większości ;) Dodam tylko, że świetnie je widać w nocy, z np. Piątkowa. Świecą, migają i w ogóle :)

Gdzieś tam po drodze, do Jacka zadzwonił Sakur, by zapytać kiedy i gdzie będziemy. Umówiliśmy się z nią, w Puszczykowie, pod, a właściwie w najsłynniejszej okolicznej lodziarni. Chwile przyszło nam czekać, bo akurat wtedy, ulicą przy naszym „punkcie zbornym” ochoczo (jeśli procesja może cokolwiek robić ochoczo), w akompaniamencie dzwonów, maszerowali sobie tak zwani „wierni”, czy też może wierzący (jeśli obraziłem czyjeś uczucia religijne, chciałbym zauważyć iż dowolny „głęboko wierzący” i nawrócić mnie próbujący, obraża moją, (niestety nikłą, acz wbrew pozorom istniejącą) inteligencje, więc niech uzna, iż od tego momentu jesteśmy kwita, ok.?). Gdy już Pannie S udało się do nas dotrzeć, skonsumowaliśmy po lodzie (znaczy Jacek i ja(za Jackowe pieniądze zresztą („Ja sęp Tandol”, to będzie tytuł książki którą kiedyś napiszę))) i udaliśmy do pobliskiego sklepu, w celu uzupełnienia zapasów płynów i takich tam...

A później, pod wodzą Sakurexa, udaliśmy się w jej tylko znanym kierunku ;)

Nasampierw, zwiedziliśmy ruiny starej farbiarni.


Tam, gdzie widać Sakurowy czerep, znajduje się wejście na piętro.

Piętro, jest mieszkaniem dwójki o ile mi wiadomo bezdomnych panów, którzy akurat znajdowali się... No jak by to ująć... Hmm... Powiedzmy, ze akurat mieli kilka problemów mniej ;) W każdym razie, do momentu, nim świat znów nie wyblaknie, a głowa nie zacznie boleć...

Kolejnym celem naszej radosnej wycieczki (a co? jak byśmy nie byli radośni, tośmy byśmy się nie darli w niebogłosy mając nadzieje że śpiewamy: „New York, New York”, gnając przez wioskę, w której właściciel sieci sklepów „Żabka”, ma swój, domek... No może nie domek, domeczek, z takim maleńkim ogródeczkiem, co to na objechanie go dookoła, pół dnia zejdzie... Pod warunkiem, ze nie zahaczy się, o zaparkowany z boku prywatny samolot (sic!)... Ot, wytłumaczenie, dlaczegóż to, w żabce, parę drobiazgów kosztuje kilka groszy więcej, niż w innych sklepach... Zdjęcia nie zrobiłem, bo naprawdę ciężko by było się ustawić tak, by oddać ogrom tej posiadłości... Powiem więcej, bez co najmniej helikoptera, jest to raczej niemożliwe...), był zajazd „Podkowa Leśna” w Krajkowie


Bardzo klimatyczne i efektowne miejsce, co tak troszkę widać, na załączonym obrazku :) Ale sam zajazd, nie dał nam tyle radości, co stojący obok, chyba w charakterze oryginalnej ławki, sporych rozmiarów smok Falkor. Kto oglądał „Niekończącą się opowieść”, ten wie, o czym mowa i mam nadzieje wyłapie podobieństwo :)

Znaczy nie Jacka... Jacek podobny jest do Sonic’a, smok w sensie ławka do Falkora podobna jest, lub być miała ;)

Zabawiliśmy tam kilka dłuższych chwil, zatabaczyliśmy, ku jawnemu zgorszeniu mijających nas klientów tejże gospody. Po czym udaliśmy się w dalsza drogę, a dokładniej w stronę Korzonkowa i znajdującej się tam małej, acz uroczej wiosce indiańskiej :]

Ale po kolei. Gdy dotarliśmy na miejsce, pierwsze kroki, skierowaliśmy ku budującemu się póki co saloonowi, i ślicznej stylowej bryczce, czy tez może powozowi, czy nie_mam_pojęcia_czym_nie_znam_się_na_pojazdach_konmi_napedzanych...


Musicie przyznać, iż prezentowało się toto naprawdę ładnie, a jak by było mało – działało. Przekonaliśmy się o tym, tak jak i o teorii że „w XII wieku, chłopi zakładali babom homonto i orali nimi pole”. Jak się przekonaliśmy? No to polecam kliknąć w poniższy niebieski tekst, a wszystko stanie się jasne :]

Sakur Pociągowy

Po tym... Hmmm... Incydencie?... Eksperymencie?... No po tej scenie, bo nie mam pojęcia jak to inaczej określić, skierowaliśmy się, do że tak powiem właściwej części, indiańskiej wioski, czyli bielejących w przebijającym się przez chmury słońcu tipi...

Nooo... Ktoś by powiedział „petarda mała”, ja mówię... Ja mówię... No cóż... Co ja mogę powiedzieć? Sami zobaczcie :)


Przy niektórych, a właściwie przy jednym, można było zobaczyć suszące się zioła, co naprawdę nadawało niezłego „indiańskiego” klimatu :)

Oczywiście nie można obok nich przejść, nie sprawdzając, jak takie lokum, wygląda od środka. Od środka, wygląda mniej więcej tak ;)

Ale jak zwykle, zdjęcie, nie pokazuje tego, co bym chciał by pokazało. Więc może spróbuje się podzieli wrażeniami. Przede wszystkim, zaskakująca jest ilość miejsca wewnątrz. Wyglądają niepozornie, ale zmieści się tam na moje oko, około dwudziestu osób. Nie żeby spać, czy mieszkać, ale posiedzieć wieczorem, przy małym ogniu w chłodną noc – na pewno. Zaskoczyła mnie, jak i nas, też temperatura panująca wewnątrz. Na zewnątrz, było gorąco, wewnątrz – tak samo... Wydawać by się mogło, iż w no jak na to nie spojrzeć zamkniętym pomieszczeniu, powinno być zdecydowanie cieplej. Nic bardziej mylnego. Fakt faktem, brakowało troszkę wiatru, ale temperatura była jak najbardziej znośna. Skorzystaliśmy z tego faktu. Sakur odpalił sobie „fajka pokoju”, co by jak to sama ujęła „dawać znaki dymne”. A Jacek wydobył z odmętów swego plecaka prowiant, którym wspaniałomyślnie się ze mną podzielił :) Jedna rzecz smakuje tylko lepiej niż buła z wędliną pomidorem i sałatą zjedzona w wigwamie. Ale o tym później ;)

Jedni pojedli, inni popalili, po czym wyszliśmy z zamiarem udania się w dalszą drogę, ale... No urzekł nas klimat i spokój tego miejsca. Żadnych samochodów, ludzi, tylko szum drzew i śpiew ptaków... Postanowiłem rozlać się na ławce, z zamiarem błogiego nie robienia niczego. Jac, postąpił tak samo i tylko Sakur, latał to tu, to tam z aparatem, robiąc naprawdę dobre zdjęcia okolicznej flory, występującej pod postacią drobnych polnych kwiatków. Na takim leżeniu i rozkoszowaniu się ciszą uciekła nam jakaś godzina. I gdy mieliśmy już stamtąd uciekać, bo zaczęli zbiera się ludzie, Jacek zauważył szczudła...

Powiem tylko tyle – chodzenie na tym, jest zdecydowanie trudniejsze niż się wydaje, Sakur śmiga jak profesjonalistka, resztę możecie zobaczyć na filmiku, bo pisania było by tu za dużo ;)

Szczudłaki

Gdy w końcu Jackowi udało się zrobić kilka kroków, które wszyscy jednogłośnie uznali za sukces, dzięki czemu mogliśmy spokojnie oddalić się w kierunku Mosiny, w celu ponownego uzupełnienia zapasów wody pitnej i ewentualnego prowiantu na dalszą drogę.

Po uzupełnieniu wyżej wymienionych, posiedzieliśmy chwilkę przed Sakurowym domem, tam, nasza gospodyni, dostała cynk od swych rodzicieli, iż opuszczą oni działkę, zostawiając nam na niej jakiś prowiant.. No to co? Kolejna zmiana miejsca, tym razem kierunek Dymaczewo, Sakur jak zwykle prowadzi :)

I jak zwykle, gdy Sakur prowadzi, nie mogło obejść się bez postoju i zwiedzenia czegos ciekawego po drodze.

Tym razem, były to dla odmiany ruiny starej cegielni. A to, jedna mała fotka, pokazująca mniej więcej klimat miejsca ;)


W końcu, dopedałowaliśmy na miejsce. Niestety nie zrobiłem żadnej, nie wiem sam czemu, fotki Sakurowego, przyplażowego siedliska, więc krótki, naprawdę krótki opis:

Ot chatka, przyjemna, nie mieszcząca w sobie niczego więcej niż lóżko i mała acz zasobna kuchenka wraz z lodówka. No i rewelacyjny, moim skromnym zdaniem taras :) Ogólnie to ta Sakureksowa działka, ma taki dość specyficzny klimat, ponieważ... no to nie działka, tylko domek na wspólnym terenie :D Jak na wczasach z rodzicami, gdy się było grzdylem, jeden teren, jeden kibelek, kilka domków i sąsiedzi :D

Po że tak powiem załogowaniu się w tym Sakurowym przybytku relaksu, nadszedł czas rozpalania grilla. Tym, zajął się Jacek, ja asystowałem ;)

Po udanym rozpaleniu, położeniu rusztu i sprezentowanego nam przez Sakurowych rodziców mięska, nadszedł czas dmuchania... Chyba wieloznacznie to zabrzmiało... Dmuchania pod mięsko... Znaczy w ruszt... W sensie, żeby węgielki rozpalić.... Dobra... chyba sobie odpuszczę... Czynność miała znaczenie czysto kulinarne. Dziękuje.

No a później, niewiele później mówiąc szczerze, nadszedł czas konsumpcji... Mięska w sensie... No i z tego tytułu, chciałbym podziękować Sakurowej Mamie, za to mięsko, bo naprawdę bardzo ciężko mi sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jadłem cos tak dobrego? Nieeee.. Wybornego! O! To lepsze określenie, wybornego, cudownego, wspaniałego genialnego, powalającego etcetera, etcetera, etcetera...
No i świni, co nam karku użyczyła też bym podziękować chciał... Ale ona chyba niepiśmienna, wiec i nie przeczyta... No i nie dycha zakładam... Więc nie istotne...


Mięsko to, wspólnie z pyszną sałatko-surówka, jak by to powiedzieć, no dało rade... I chyba mógłbym jej tutaj opiewać jeszcze długo, tylko po co? Filmik, mam nadzieje załatwi sprawę za mnie ;)

Mmm mmm

No i oczywiście, najedzony Jac


Po konsumpcji, mała sjesta, spacer na pomost, chwiejny pomost ;) Chwile siedzenia, tabaczka i niestety goniący do domu zmrok...

Trzeba było się śpieszyć, bo niestety moja lampka przednia, drogi nie oświetla, a tylnia, po drodze umarła na niewydolność baterii. Jac swoją natomiast zostawił w domu, bo nie przypuszczał, iż może tyle poza miastem zabawić.

Wracaliśmy trasą najkrótszą, bo naprawdę czas naglił. Powrót był również przyjemny, ale to głownie za sprawą jakości asfaltu, położonego miedzy Mosiną a Puszczykowem :) Rowerowy cud-miód :) I gdyby nie odcinek śmieszki rowerowej, między Puszczykowem a Luboniem, było by chyba aż zbyt pięknie :)



No i cóż, pozostaje mi chyba tylko podsumować, tak z grubsza rzecz jasna ;)
Zrobiłem tego dnia 90km, tak w sam raz jak no moje oko, Jac o 16 więcej, bo jednak mieszka kawałek dalej ;) Ile przejechał Sakur – najstarsi górale nie wiedzą :P Ale bardzo jej dziękuje, za naprawdę udany dzień, tak samo zresztą jak i Jackowi :) Oby było takich więcej ;)

Powiem jeszcze tak na zakończenie, że jestem niezmiernie ciekaw, czy komukolwiek udało dotrzeć się do końca i nie zasnąć :) Jak widać, wrzuciłem też troszkę więcej zdjęć niż zwykle, ale mam nadzieje ze nikomu to nie przeszkadza ;)
Do następnego ;)

P.S.
A dla tych, którym zdjęć ciągle mało, polecam galerię założoną przez Sakura.

Rowerowcy

6 Comments:

Blogger Sakur said...

Tandol przede wszystkim dzieki za ten dzien (Jacek Tobie tez dzieki, zeby nie bylo :P) Dlugo bede wspominala to wspolne pedalowanie po mojej malej krainie. Mam nadzieje, ze powtorzymy ten wypad juz niedlugo i z tego miejsca zapraszam wszystkich mobilnych to wspolnego rowerowania :D

Jeszcze raz dzieki chlopaki :*

4:58 PM  
Blogger Elfka said...

elo Tandol

znam podkowę leśną,zajebiste wesela tam waliłam!!wewnątrz same drewno,idealne miejsce na wesele,choć pewnie nie za tanie..

czyżbyś się przymierzał?do wesela?? wiesz,bo znam taki dość dobry i tani zespół...heehhe

8:36 PM  
Anonymous Anonimowy said...

ze sie tak nesmialo spytam ( nie to zebym na was najezdzal ani krytykowal) ale nie ma lepszych miejsc (no napewno nie bardziej klimatycznych) od ruin w waszej okolicy do zwiedzania ???

to mowilem ja ...

8:53 PM  
Blogger Sakur said...

moro99, a czy te ruiny sa zle :>? musisz przyjechac i zobaczyc :D Mosina i jej okolice nie sa klimatyczne, szczerze mowiac nic tu nie ma, wiec ruiny chyba sa czyms co warto zobaczyc :D

11:07 PM  
Anonymous Anonimowy said...

Oj, klimatyczna wyprawa, świetne tereny. O normalną ścieżkę Luboń-Puszczykowo walczymy tutaj dzielnie - narazie bez efektów:(
Tomek, ja Ci musze pokazać mój przewodnik rowerowy, bo przypadkiem wiechaliście na super trase. Mogłabym pokazać inne fajne miejsca.
Pozdr.

1:00 AM  
Anonymous Anonimowy said...

Przeczytałem więc wypadałoby skomentować ;)
Nie mogę tego do niczego porównać bo jest to pierwszy przeczytany przeze mnie blog, z resztą bardzo fajnie napisany blog, ale kto miał okazję poznać piszącego wie że inaczej być nie może :P
Co do tego tematu to na szczęście czytając go miałem w zasięgu wyposażoną lodówkę :P
Pokazaliście naprawdę ciekawe miejsca, moje zwiedzanie Mosiny i okolic ograniczało się do wjazdu na pl. 20 Października, w zależności od posiadanej gotówki skonsumowania kebabu, i wspinaczki na Osową Górę
(z kebabem o wiele trudniejszej :P)

Podsumowując, świetny sposób na literackie wyżycie się, aczkolwiek sam na pisanie czegoś takiego bym się nie zdecydował, ale ktoś mi już mówił że nie idę z duchem czasu ;)
Pozdrawiam

12:24 AM  

Prześlij komentarz

<< Home