czwartek, maja 03, 2007

Ot, przejażdżka...

Jako że Mangusta sprawna, i swój tegoroczny chrzest bojowy oraz test sprawnościowy przeszła uganiając sie za Masą Krytyczną, postanowiłem zabrać ja na małą przejażdżkę. Mangusta sprawna, gorzej ze mną ;) Znaczy nie znowu tak źle, ale trzeba odzyskać kondycję i ogólną sprawność, po za długiej jak na tak sprzyjająca pogodę przerwie zimowej. I tak, pewnego słonecznego dnia, a ściślej mówiąc poprzedniej niedzieli, zamiast iść do szkoły (za co zostałem przez pewnego Pana Nauczyciela ostro zrugany, ale cóż... takie życie, potrzebowałem tego czasu i świętego spokoju, o czym może później), wsiadłem na rower, w celu podreperowania swojej kondycji, tak fizycznej, jak i psychicznej. Okazało sie, iż z kondycją fizyczną, wcale nie jest tak źle, jak myślałem, choć do powiedzenia że „jest dobrze”, trochę mi brakuje ;) Ale wsiadłem i ruszyłem w bliżej nie sprecyzowaną podróż (choć „podróż” to zdecydowanie za duże słowo jak na ten wypad :P)
Zaczęło sie od Sołacza, Strasznie lubię to miejsce, jego spokój i jakiś taki przedwojenny klimat (którego na poniższym zdjęciu nie widać, ponieważ jest absolutnie fatalne i nie mam pojęcia, dlaczego je tu umieściłem... jak komuś przyjdzie do głowy, co ono tu robi – z chęcią sam sie dowiem, z góry dzięki)

Niestety tego dnia na pobliskim stadionie, odbywały sie chyba jakieś zawody żużlowe, więc z spokoju, nastroju, oraz przede wszystkim ciszy, nie dało sie korzystać – ot chwilowo nie istniały.

Postanowiłem więc brnąć dalej, w kierunku Rusałki i gdy już przebiłem sie przez tłumy w czarno-żółtych szalikach, tylko po to by stwierdzić iż hałas tam jest równie nieznośny jak na Sołaczu, strzeliłem na szybko zdjęcie rosnącego nad wodą drzewa (tez nie mam pojęcia po jaka cholerę, ale co tam, niech sobie jest)

i popedałowałem sobie dalej dobrze wszystkim (no prawie wszystkim) znana droga rowerową w kierunku Strzeszynka. I tak może z myślą o tych, co jej nie znają (tej drogi rzecz jasna), polecam - miła, przyjemna, po lesie, dość dobra nawierzchnia (no może nie dla kolarzówki...), świeże powietrze, ładne widoczki (co zresztą widać, bo widoczki zazwyczaj widać)

I ogółem rzecz biorąc pozytyw. Tylko jakaś taka krótka... Co prawda można w Kiekrzu wprost z niej wskoczyć na szlak rowerowy (który tego lata, czy też raczej sezonu, zamierzam dokładnie zbadać), ale szlak to szlak, a nie droga rowerowa, czy chociażby pieszo-rowerowa.

Gdy dotarłem do Strzeszynka, pokręciłem sie trochę po pomoście, po czym posadziłem swą obfitość na trawie, żeby powygrzewać się w słońcu. Bo dzień, mimo na pierwszy rzut oka – sprzyjającej aury, był naprawdę bardzo zimny, a jadąc pod wiatr zmarzłem niemiłosiernie. Znaczy... Niemiłosiernie, to zmarzłem troszkę później, wtedy było mi po prostu zimno... Dlaczego nie zrobiłem Strzeszyńskiemu zdjęcia? Nie mam pojęcia... Coś miałem niejasne motywy tego dnia... No nie ważne, ważne że po tym, gdy już nałapałem trochę ciepła słonecznego, ruszyłem w dalszą drogę by, skoro i tak już dość daleko dotarłem, odwiedzić największe w okolicy Poznania jezioro – Kierskie.


To Jezioro Kierskie, że tak powiem z bardzo bliska ;) A znalazłem się tak blisko, bo miejsce w którym wcześniej chciałem sobie podumać, wyposażone w ławkę i słońce, było jak by to ująć?.. „Skażone” to chyba odpowiedni słowo, niedaleką obecnością „złotej polskiej młodzieży”, która za pomocą swych wielce wypasionych głośników, zamontowanych w jeszcze bardziej wypasionych furach, budowała nastrój wiosennego wypoczynku na łonie natury, za pomocą elokwentnych „kurw” językowych i bogatej w treść i słyszalnej w promieniu dobrych pięćdziesięciu metrów muzyki z gatunku „bum_cyk_bum_cyk,_bum_tarara_ti_ti_ti_bym_cyk_bum_cyk_machamy_rencoma_jaaaaazdaaaaaa”. I to sie nazywa prawdziwy wypoczynek! Swoja drogą, zaintrygowała mnie jedna rzecz. Otóż całe to wspaniałe ziejące piwem, optymizmem i podpałką do grilla towarzystwo składające sie z może 7 samców i 3 samic, rozbiło swój „obóz” intensywnie znacząc należący do nich teren odpadkami i niedopałkami nie na trawie, a na asfalcie... W promieniu do max trzech metrów od zaparkowanych na tymże asfaltowym parkingu samochodów. Oj, przepraszam – fur. Siedząc już poza zasięgiem tej bogatej kulturalnie muzyki i rozmów, które by niejednego filozofa, etymologa i językoznawcę przyprawiły o zawrót głowy (bo jak np: poinstruować kogoś, jak użyć rozpałki do grilla, z której strony dmuchać w żar, oznajmić iż kiełbaski są gotowe, skomentować przy tym pogodę, urodę koleżanki i wyrazić zachwyt nad słyszanym aktualnie „utworem muzycznym”, używając zaledwie 11 słów, z których dwa to synonimy kobiety lekkich obyczajów, sześć nadaje się do zobrazowania różnic anatomicznych między kobietą a mężczyzną, jedno to imię, a pozostałe dwa wymyśliło się na poczekaniu? Trza umić!), zacząłem sie zastanawiać, po co jechać do lasu, jeśli nie ma się zamiaru odejść od samochodu, ani nawet wejść na trawę? Po dłuższej chwili zacząłem sie domyślać. Może oni boją się, że po trawie nie będą potrafili chodzić? Może nie wiedzą, że to w ogóle możliwe? Co do bezpośredniego sąsiedztwa samochodów – zakładam iż osobnicy ci, jak i osobniczki te, boją się stracenia kontaktu wzrokowego ze swoimi pojazdami i zagubienia się, z zupełnie dla nich obcym środowisku. Stąd i głośna muzyka – w razie by sie któreś zapomniało i jednak zapuściło za jakiś zakręt, to na pewno uda mu się wrócić „na słuch”. W szukaniu łomotu mają przecież spore doświadczenie i zapewne niezłe osiągnięcia. Po dojściu do tych zaskakujących wniosków i zmarznięciu, gdyż w cieniu i przy tafli wody, zbyt przytulnie nie było, udałem się w kierunku tarasu widokowego by za przeproszeniem – powygrzewać tyłek w sprzyjających okolicznościach przyrody. Widok, jak na taras widokowy przystało, był widocznie wyborny (przekombinowałem z tym zdaniem, nie?...). Ale widoczek serio sympatyczny, zresztą sami zerknijcie.

Niestety tam również długo nie zabawiłem, gdyż po chwili, przysiadło sobie obok starsze małżeństwo. Pan upierał się, że pierwszego maja będzie paradował w czerwonej koszuli i o niczym innym rozmawiać nie chciał z swą połowicą, którą to bolało biodro (nie kolano, kolano sobie sama wyleczyła, za własne pieniądze po ortopedach chodziła i warto było), przy okazji tego leczenia kupiła kurtkę za 220zł (bo takich szwów to za 20zł nie uświadczysz), a i tak miała szczęście iż udało jej się ją kupić, bo zawsze takiej chciała i nawet raz zaczepiła jakąś panią na ulicy, żeby zapytać gdzie podobną kurtkę kupiła, a ta jej powiedziała że w Niemczech i kłamała chyba, bo one były gdzieś, na jakimś rynku i w cale do Niemiec nie trzeba było po nią jechać. (kropkę kończącą to zdanie postawiłem tylko dlatego, iż muszę wtrącić, że w tym właśnie momencie, pani wyciągnęła bodajże wafelki i przeszła do kolejnej masakry słownej) Bo te wafelki, to ona kupiła za 1,6zł, a tam w barze, 4 złote chciał. W ogóle jaki kelner bezczelny, że własnych wafelków czy ciastek nie może jeść, chamstwo po prostu że uwagę zwrócił i do tego jeszcze mówi,że u nich też można kupić, a ona patrzyła na te ich ciastka, 4zł za opakowanie, a ona to za 1,60zł kupiła i oni myślą, że ona im będzie tyle płacić, jak może mniej dać? Przecież to głupota!

Nie wytrzymałem w momencie, kiedy owa w swym mniemaniu zapewne nobliwa osoba, zwróciła uwagę dwóm dzieciakom, zjeżdżającym sobie na deskorolce, po piachu, z tegoż tarasu w kierunku jeziora. Bo jak oni będą wyglądać? Co na to ich matka? Czy oni myślą, że mama to tak lubi prać? Atak w ogóle to kurz robią, niech sobie idą gdzie indziej, bo i hałas straszny.

Ugryzłem się w język i też „poszłem bo chamstwa nie zniese”, jak to powiedział kiedyś ktoś mądry. Pokręciłem się chwilę bez większego celu i sensu, po czym postanowiłem ruszyć w drogę powrotną. I jakoś tak ruszyłem, że nie z tego ni z owego, miałem tylko szare pojęcie gdzie jest Poznań, a droga przede mną bynajmniej nie wyglądała znajomo (co wcale nie jest dziwne, słabo znam tamtejsze tereny ;) ). Ale jadąc na czuja, natknąłem sie kompletnie niespodziewanie na taki oto budynek:

Pojęcia nie miałem, że jest gdzieś taka stacja :P Tak, wiem, że to wstyd, żeby tak własnego miasta nie znać, ale ponoć całe życie sie człowiek uczy i nowe rzeczy poznaje, więc proszę sie nie czepiać, dziękuję. Gdy przejechałem obok, zupełnie z znienacka znalazłem sie na ulicy Beskidzkiej i dalej odbiłem nad Rusałkę. I jadąc tak utartym szlakiem, zauważyłem drzewo... Stoi tam od dawna (jak to zazwyczaj drzewa mają w zwyczaju, wszędzie jakoś tak stoją od dawna, taki widać zwyczaj), a ja jakoś go nie dostrzegałem. W zauważeniu go, pomógł mi chyba mój stan umysłu i samopoczucie, które to doskonale to drzewo obrazuje. Zresztą sami spójrzcie:

Więc podjechałem i spędziłem pod nim z godzinkę, czując się na przemian jak stołówka dla meszek i seryjny zabójca (tychże meszek zresztą).

A potem... Cóż... Potem zrobiłem sobie kółeczko dookoła Rusałki i wróciłem do domu, by się ogrzać, wyprysznicować i zjeść coś ciepłego.

Ot, przejażdżka...

Nie pomogła na melancholie... Może kolejnej sie uda ;)

Więc standardowo „do następnej” :)

1 Comments:

Anonymous Anonimowy said...

Opis wypoczynku złotej polskiej...eeee...młodzieży - po prostu boski! :))))

Ale jakoś nie napisałeś o gwoździach w oponie :P

6:25 PM  

Prześlij komentarz

<< Home