wtorek, maja 08, 2007

Prawie jak piątek trzynastego

Prolog

Mimo iż notka zaczyna sie od daty 5.05.2007r, to opisuje wrażenia z dnia wcześniejszego, czego każdy mam nadzieję sie domyśli podczas czytania. Jest to, a właściwie był piątek i mimo iż miałem nie narzekać, w obliczu takiego dnia, po prostu się nie da, a jeśli ktoś potrafi, z chęcią wezmę lekcje ;)
Nowością są zdjęcia, które będziecie mogli zobaczyć pod koniec postu. Zrobiłem je aparatem ojca, gdyż mój telefon, to telefon (wiem, to odkrywcze) i makra nie posiada, a bez owego... Cóż, no nie mógłbym pokazać tego, co chciałem byście zobaczyli. Można też na nich zobaczyć mój telefon, który umieściłem w celu pokazania skali.

I notka właściwa

Sobota, 5.05.2007r. Tego dnia, kończyła się data ważności, podarowanych przez niewymownie hojną firmę jaką jest „Enea” wejściówek do kina Cinema City, na absolutnie dowolny film, o dowolnej porze. Wejściówki były dwie, nie wykorzystałem ich, bo jakoś brak weny i niewiarygodnie naiwna wiara, że uda mi się z nich skorzystać w taki sposób, jaki miałem w planie, gdy po raz pierwszy trafiły w me chciwe ręce, ma jakąś szanse się ziścić, nie pozwalały mi sie ich pozbyć. Plan ten, był nieaktualny od pól miesiąca, mimo to, a może właśnie z tego powodu, nie zaprzątałem sobie nimi zbytnio głowy. Aż tu zaczęła sie wielkimi krokami zbliżać przedstawiona na początku tego przydługiego i bezsensownego wywodu data. Co robić? Na samotny seans nie za bardzo miałem ochotę, więc przyszedł mi do głowy genialny plan. W czwartek, Jacek wraz ze swym szczęściem, odwiedzili mnie kiosku, by pożyczyć rower (tak, pożyczyłem Mangustę... Ale Jackowi (no, tak prawie), więc to tak, jak bym to ja sam na niej jeździł, koniec tematu). Moim szatańsko genialnym planem, było wręczenie im wejściówek do kina, gdy rower będą zwracać. Uważam że szczęściu, mimo iż trwa i nic go nie zakłóca i tak trzeba, a przynajmniej można mu pomagać. Temu szczęściu sie nie da... Zapierali się rękami i nogami, ja nie odpuszczałem, byłem przekonujący, uroczy, czarujący, porywający wręcz (ta, przesadzam...) i jaki tam tylko potrafię być, ale nic z tego - wejściówek nie wzięli... Ale pozostawili mi cień nadziei, że może się zjawią w sobotę w kiosku i może wtedy coś się wymyśli... Ta, jasne... Się zjawili... Na placu boju zostałem ja, baniak wody (kupiłem po drodze), dwie tekturki z napisem „voucher” i rozanielona z przyczyn oczywistych Mangusta. Plan „B”, piątek rano, wysyłam Sebie (aka „aln”, później zwany Sebą nr1 z pary nr2 którą tworzy wraz z Karolą, proste, nie?) eskę, o dziwnej treści „Jak Karola jest dziś w pracy”, Seba reaguje telefonem, krótka wymiana zdań, wiadomo o co chodzi, ale da mi znać troszkę później. Troszkę później Seba sie nie odzywa... No to co? Zasięgam języka o której mam jakiś fajny film i wyjdę z kiosku, sam udam Się do kina, co by nie zmarnować tych cholernych voucherów. Zdecydowałem się na 300, o 17:40. piętnaście minut później, telefon od innego Seby „czy nie wlecę do biblio, na jakiś film i piwko”, odpowiadam że nie – idę do kina, więc ekran jego laptopa odpada, pogapię się w większy (no może nie zupełnie tak, ale odmówiłem). 20 minut później, telefon od pierwszego Seby, że jeśli jestem jeszcze w kiosku, to może zdążą przed 17:00 i wlecą pogadać o tych wejściówkach. A ja już się na film nastawiłem... No trudno, zaoferowałem się, mogłem wyraźnie powiedzieć, że tylko do którejś godziny się mogą zastanawiać, nie powiedziałem – to teraz mam. Więc czekam sobie spokojnie na „Parę nr2”. I czekam... I czekam... I dzwonię... Para nr2 niestety sie nie wyrobiła by do mnie wpaść, są na Malcie ze znajomi (wtedy już chciałem dzwonić do Konia, przedstawiciela Pary nr3, która to tworzy wraz ze swą narzeczona – Olą, ale stwierdziłem, że dla nich, czas w jakim vouchery muszą być wykorzystane, jest zbyt krótki, a to z racji iż mieszkają kawałek za Poznaniem, co czasami potrafi komplikować życie) No dobra... Zostaje jeszcze opcja Seba2, czyli biblioteka, piwo i film o żywych trupach. Dzwonię więc do Seby i dowiaduję się że... Seba na chwile opuścił bibliotekę, będzie za jakieś półtorej godziny... Uhhh... Telefon do Seby nr jeden i wio na Maltę. Tam krótka rozmowa, że może w sobotę się zjawią w kiosku, to by te vouchery wzięli jeśli czas mieć będą.

I przybył do mnie głos Seby, za telefonu jego pośrednictwem i że nie będzie go oznajmił mi tonem ponurym, a voucher zapłakał, gdyż z nim już do kina iść chciał (ale biblijne, nie? :D ).

Ale to było dopiero w sobotę, póki co zostanę jeszcze przy piątku. Z Malty ruszyłem do biblioteki, o której myślałem, iż z racji długiego weekendu (czy jak to Seba nr1 mawiał: „popieprzonego tygodnia”) jest czynna tylko do 15:00. Ku memu zdziwieniu, otwarta była do standardowej 20:00... No to trudno, jakoś przemęczyliśmy sie do zamknięcia, po czym w ruch poszedł laptop, „Zombie z Berkeley” i „Lech Mocny”, po 2 sztuki na głowę. I tak siedziałem, patrzyłem (bo na pewno nie oglądałem, ot gniot), rozmyślając o piwie, które wypije, gdy zjawi sie dzisiejszy zmiennik Seby – Karol z którym to też przy piwie czas miło mija (bez piwa zresztą też, tylko kto by chciał siedzieć o suchym pysku? he?). Nie doczekałem się tej chwili... Gdzieś za połową filmu i w połowie drugiego piwa, około godziny 21:00 rozległ się dzwonek do drzwi... Rozpoczęliśmy standardową akcje dywersyjną – ja chowam dowody i siebie, Seba otwiera drzwi, jak by nigdy nic. W drzwiach pojawia się „Dziadek”. Pracownik biblioteki, który dorabia do emeryturki jako strażnik. Człowiek zasadniczy i rzeczowy, sumienny pracownik, wręcz służbista... A tu piwa, papierosy, obcy facet (czyli ja) i filmy z gatunku „próbuje być gore, ale wychodzi komedia”. Lekka konsternacja, ale nic złego się nie stało (mam nadzieję). Zwinęliśmy sprzęt, dopiliśmy piwo i przed biblioteka czekaliśmy sobie na Sebastianowy transport gaworząc przy tym z „Dziadkiem”, na tematy różne. W tak zwanym międzyczasie, zadzwoniłem do Syrenki, żeby zapytać czy niema nic przeciw mej, bądź co bądź późnej wizycie, w celu konsumpcji chmielu (w płynie rzecz jasna). I mimo iż moment na telefon był nieodpowiedni, mimo iż wyrwałem ją nim z objęć namiętnego mężczyzny, mimo iż pora była późna a noc chłodna - zgodziła się. Więc po rozstaniu się z biblioteką, ruszyłem w kierunku Lubonia.

I gdy tak sobie jechałem, ciesząc się czystym powietrzem, pustymi ulicami, wieczornym chłodem i czekającym mnie przemiłym towarzystwem, aż tu nagle, niespodziewanie i całkowicie z zaskoczenia (co wynika ze zwrotu „niespodziewanie”, ale co mi tam, podkreślę w ten sposób element zaskoczenia), los udowodnił mi, iż tego dnia, w ogóle nie powinienem wstawać z łóżka, planować, ani bron borze* cieszyć się z tego, co ma dopiero nadejść. Jak tego dokonał zapytacie. Otóż w bardzo prosty sposób, tym oto małym, bo mierzącym zaledwie 4,5cm kawałkiem drutu...

Jak czymś takim odebrać komuś siły? Nie, wcale nie trzeba przebijać tętnicy szyjnej... Można to zrobić w prostszy sposób. Widzicie to małe przebarwienie troszkę na lewo od środka opony?

Wygląda jak dziurka, prawda? Bo to jest dziurka... Ot, dziureczka, dziurunia... Otworeczek taki... Skąd sie tam wziął? Zrobił go wyżej zaprezentowany drucik, gdy zapewne powodowany frustracją wynikająca z faktu, iż właściciel porzucił go bezczelnie na rozstaju dróg (dokładniej na samym środku skrzyżowania ulic Góreckiej i Drużynowej, przy „Panoramie”) postanowił spenetrować (czy tez może po prostu „wejść w”) sobie moja oponę... Złośliwiec... Nie ważne, idźmy dalej, bo jak wiadomo, co weszło – musi i wyjść, w tym wypadku, tak jak zmienianie dętek, które przytrafia mi sie co prawie100km, wyszło bokiem... Dosłownie...

I troszkę inne ujęcie

Pięknie, nieprawdaż? Zdarzyć się mogło tylko mnie... Zjechałem na pobocze, zadzwoniłem do Syrenki iż nie ujrzy dziś mej paskudnej gęby, po czym przy akompaniamencie wleczonej gumy, udałem się spacerkiem do domu... Wieczór mimo wszytko był krzepiąco rześki i chyba tylko dzięki temu w przypływie uczucia beznadziei, nie wybiłem głową dziury w chodniku... Drut usunąłem z opony dopiero w domu, inaczej nie mógłbym was uraczyć tak ślicznymi zdjęciami i też dopiero w domu, okazało się, iż oponę będzie trzeba prawdopodobnie wymienić... A kupiłem ja pod koniec zeszłego sezonu... Szkoda też dętki Continentala, która to miałem zamiar cieszyć sie długo, bo „widać że solidna i łatwo sie nie podda”... Ta... Póki z drutem nie pogada... Była przebita w 3 miejscach...
Tego że następnego dnia, gdy zmieniałem dętkę, urwał sie zawór pompki samochodowej, przez co nie mogłem napompować koła już nie opiszę, bo i po co? Zrobiłem to w niedziele na stacji benzynowej...


Epilog

Co do kina i voucherów – w końcu poszedłem sam, dwa razy w ciągu jednego dnia, na „W stronę słońca” i „300”. Na „300”, autentycznie sie dobrze bawiłem, szkoda że pod koniec filmu, kiczowaty patos wylewa się z ekranu i zaczyna niebezpiecznie sięgać łydek (a w siedziałem wysoko), mimo to warto ;) Ale po opuszczeniu sali kinowej... Cóż... Chyba nie lubię chodzić do kina sam... Ponury nastój mnie jeszcze nie opuścił...

I to chyba tyle, w piątek czwartego, dopadł mnie piątek trzynastego, aż sie boje co będzie w piątek jedenastego... Chyba zostanę w domu ;) A, i właśnie pewnie w tych okolicach, pojawi sie mam nadzieje kolejna notka ;)

2 Comments:

Blogger aln said...

maczeta, wielki koles nie zdejmujacy maski hokejowej, umarly i wskrzeszony zombie seryjnego mordercy, setki litrow krwi i dziesiatki odcietych konczyn .... no i teraz mamy piatek trzynastego (jason na ulicach poznania)

12:42 AM  
Anonymous Anonimowy said...

no nie powiem, ale wyczucie chwili to Ty masz :P

10:28 PM  

Prześlij komentarz

<< Home