Dziewicza Góra
Dawno nic nie pisałem... To prawda, ale naprawdę brakło mi weny, chęci i że tak powiem, nastroju, by poświecić to kilka przydługich chwil i cos sklecić. Na szczęście szerokie grono wiernych czytelników, a być może i zagorzałych wielbicieli w postaci pojedynczej Syrenki, nie zaprzestało molestowania mnie o nową notkę, która właśnie jak by ktoś nie zauważył – popełniam, tudzież popełniłem. W końcu punkt widzenia, należy od punktu siedzenia, czy jakoś tak ;)
Korzystając z tego wstępu, chciałbym wyjaśnić, iż notka, będzie dość skrótowa, gdyż od opisywanego dnia, minęły ponad dwa tygodnie, a moja pamięć... No cóż... Nie jestem pewien, czy można tu mówić o pamięci... :P
W każdym razie, zapraszam do krótkiej lektury ;)
Dzień ten, jako że była to środa, w tygodniu, podczas którego w kiosku dyżurowałem tylko dwa dni, był moim dniem wolnym. Choć mi się to zdarza, nie lubię marnować wolnych dni. Postanowiłem więc, że i temu nie pozwolę przeminąć, nie wykorzystawszy go uprzednio choć troszkę. Od wyjścia z domu przed południem, skutecznie powstrzymywał mnie lejący się z nieba i oblepiający wszystko, wciskający się w każdy kąt upał (a może było troszkę inaczej, któż to wie? ;)). W każdym razie, w drogę, zabierając ze sobą zamarznięta litrową butelkę wody, ruszyłem w okolicach godziny piętnastej, kiedy według szanujących nasze życie i zdrowie meteorologów i innych ekspertów, słonce schodzi z najwyższego pułapu i grzeje zdecydowanie mniej, czy też może słabiej. Nie wiem, ja różnicy zbytniej nie dostrzegłem :P
Wyruszyłem z zamiarem odwiedzenia Dziewiczej Góry, a po drodze, jeśli uda mi się go zastać – Konia. No i oczywiście chciałem powtórzyć wycieczkę sprzed roku. Wycieczkę ważną, bo moją pierwszą „większą”, na zakupionym wtedy, nowym rowerze :) Czyli zamiast skierować się Bałtycką, w kierunku Karolina, ja udałem się Naramowicką w stronę Biedruska. Droga ta, jest naprawdę godna polecenia z jednego powodu. Może z dwa, lub trzy kilometry przed samym Biedruskiem, jest wspaniały zjazd :> Nowy, gładki asfalt i długi, trochę pokręcony spad :> Tym razem, udało mi się tam rozpędzić, do równo 55km/h. Co na rowerze, gdy z lewej wyprzedzają samochody, naprawdę daje zastrzyk adrenaliny :P Tak wiem, że to niewiele, ale ja do zbytnich ryzykantów nie należę i na mnie robi to wrażenie ;) Szczególnie że prędkość ta, utrzymuje się przez pewien czas :)
W każdym razie było fajnie :D Gdy już przejechałem przez Biedrusko, Promnice i Bolechowo, wjechałem na drogę do Owinsk, gdzie mieszka Konio. Tu ciekawostka – Droga była w remoncie. Żałuję iż nie zrobiłem żadnych zdjęć blisko kilometrowego korka, samochodów, czekających „na swoją kolej”, gdyż ruch odbywał się na tym odcinku wahadłowo. Mnie, jak i dwóm tubylczym rowerzystom, pan kierujący ruchem pozwolił przejechać po świeżo położonym, jeszcze mokrym asfalcie. Musze przyznać, że jazda po czymś takim, to dość ciekawe doznanie. I strasznie brudne, gdyż moje spodenki, jak i rama roweru, do teraz noszą ślady smoły. Ale warto było :D
Gdy już dotarłem pod Koniowy blok i próbowałem się dodzwonić do jego czołowego mieszkańca, zauważyłem jak wyżej wymieniony, nadciąga z lewej strony (ależ piękny i wybitny rym...). Chwilkę posiedzieliśmy, pogadaliśmy, po czym ja udałem się do głównego celu mej wycieczki, czyli tytułowej Dziewiczej Góry, Konio natomiast do domu, w celach wysoce przyziemnych ;)Tutaj mały przeskok w akcji, bo niby po co, miałbym opisywać jazdę polnymi i leśnymi drogami? Żeby moje wierne i obszerne, jednoosobowe grono stałych czytelników zasnęło nie dotrwawszy do świetnie zapowiadającego się, ekscytującego, oraz niewątpliwie porywającego swym bogactwem słownictwa, opisów, mnogością porównań, kwiecistością treści i wypowiedzi końca, czy też może raczej sedna notatki? O nie, nie będę wciskał dłużyzny opisując, te ciągnące się momentami przez malowniczą okolicę, sześć kilometrów, które dzieliło Koniową siedzibę od Dziewiczej Góry.
Napisze tylko, iż na sama Dziewiczą, rower wprowadziłem... To podejście, jest podobno najtrudniejszym, co mi, w przeciwieństwie do Jacka, z którym to właśnie byłem tam w zeszłym roku, sprawia sporo kłopotów... Ale i tak było lepiej, tym razem po wejściu, nie wyglądałem jak oblany beczką wody, niedźwiedź astmatyk po upojnej nocy z panią niedźwiedziową... W sensie... mniej dyszałem niż ostatnio.. Ale nie ważne... Bo i kogo to obchodzi? Będąc na górze, skierowałem się ku wierzy obserwacyjnej.
Wieża ta, ma 40m wysokości, sam taras widokowy, znajduje się jednak na 30 metrach. I tu pojawił się problem – co zrobić z rowerem? Zostawić go pod wieżą? Nie mam żadnego zapięcia, nawet prowizorycznego... Niby nikt się tam nie kręci, ale skąd mogę wiedzieć, czy akurat ktoś się nie znajdzie? To, że okazja czyni złodzieja, jest więcej niż oczywiste... Myślałem nad ukryciem go w krzakach, lecz w końcu, zdecydowałem się, po prostu oprzeć go o ścianę, pod malowniczym zadaszeniem.
I tak, pełen obaw i niepokoju, rozpocząłem wspinaczkę po schodach. I szedłem, i szedłem, i szedłem, a potem jeszcze szedłem... I gdy już myślałem, że jestem blisko, to szedłem, i szedłem, i szedłem, i szedłem... A może ja cały czas „szłem” i dlatego tok długo to trwało? Nie istotne... W końcu dostałem się na szczyt. Pierwsze co mnie uderzyło – to wiatr. Później był widok...
Naprawdę warto to zobaczyć... Z wierzy, widać nieomal cały Poznań i sporo miasteczek i wsi które znajdują się w okolicy
Z chęcią wrzucił bym tu kilka zdjęć więcej, lecz niestety – nie aparat, a telefon... Nic lepszego nie udało mi się uzyskać... Ale obiecuję, że wybiorę się tam kiedyś z prawdziwym aparatem i zrobię kilka godnych uwagi zdjęć. Póki co, mogę tylko powiedzieć, iż przestrzeń, gdy znajduje się człowiek na górze, jest niesamowita... Przytłaczająca i piękna, chciałoby się, móc ogarnąć ja wzrokiem, lecz się wymyka. Do tego dochodzi kompletna cisza i wycie wiatru... Po prostu coś niesamowitego. Dodam, że na wieży, byłem kompletnie sam, nie licząc pana, który trzy metry nad tarasem widokowym, ma swój punkt obserwacyjny, z którego wypatruje pożarów lasu i tego typu zagrożeń. Ale ani ja nie widziałem go, ani on mnie. To naprawdę niesamowite uczucie, stać samemu, przed tym ogromem przestrzeni i wiatrem smagającym twarz i ubranie... Zapomina się o wszystkim i nic nie jest w tej chwili istotne... No może z wyjątkiem pozostawionego trzydzieści metrów niżej, bez żadnego nadzoru i opieki roweru... I właśnie to, czy też raczej ten, lub raczej ta, bo o myśli mowa, nie pozwoliła mi cieszyć się tym uczuciem zbyt długo... Nie mam pojęcia ile czasu tam spędziłem wpatrując się w przestrzeń i chłonąc całym sobą atmosferę, ale przez ten właśnie rower, zacząłem mieć wrażenie, że zbyt wiele...Okrążyłem wiec jeszcze kilka razy taras i z ciężkim sercem, rozstałem się z widokiem i zgalopowałem po schodach na dół, po drodze mijając dwóch rowerzystów.
Na dole okazało się oczywiście, iż rower jak stał, tak stoi. Troszkę szkoda widoków, lecz i tak nie był bym już tam sam, a co za tym idzie, urok miejsca, podzielił by się na trzech i kto wie, czy było by tak przyjemnie i mistycznie jak wcześniej ;)
I cóż... Pozostał mi tylko zjazd w Dziewiczej Góry i powrót do domu. Tym razem trasą najprostszą i aż do ul. Bałtyckiej, bardzo przyjemną. Bo sama Bałtycka, do najprzyjemniejszych nie należy... Duży ruch, wąskie pobocze, a odcinek na którym jest ścieżka – krótki. Wracając, nie mogłem nie zahaczyć o Katedrę, którą jednak zdecydowanie bardziej wole po zmroku ;) Zmrok dodaje jej uroku :) (zupełnie jak mi :P)
I to chyba wszystko, udało mi się nie zmarnować dnia. Brak tylko tego kogoś, kto mógłby ten, lub następne takie dni, dzielić ze mną... Ona mogła by być tym kimś...
Nie ważne...
Do następnej notki drogie, szerokie grono czytelników, a może nawet i wielbicieli złożone z jednej cudownej Syrenki ;)
Korzystając z tego wstępu, chciałbym wyjaśnić, iż notka, będzie dość skrótowa, gdyż od opisywanego dnia, minęły ponad dwa tygodnie, a moja pamięć... No cóż... Nie jestem pewien, czy można tu mówić o pamięci... :P
W każdym razie, zapraszam do krótkiej lektury ;)
Dzień ten, jako że była to środa, w tygodniu, podczas którego w kiosku dyżurowałem tylko dwa dni, był moim dniem wolnym. Choć mi się to zdarza, nie lubię marnować wolnych dni. Postanowiłem więc, że i temu nie pozwolę przeminąć, nie wykorzystawszy go uprzednio choć troszkę. Od wyjścia z domu przed południem, skutecznie powstrzymywał mnie lejący się z nieba i oblepiający wszystko, wciskający się w każdy kąt upał (a może było troszkę inaczej, któż to wie? ;)). W każdym razie, w drogę, zabierając ze sobą zamarznięta litrową butelkę wody, ruszyłem w okolicach godziny piętnastej, kiedy według szanujących nasze życie i zdrowie meteorologów i innych ekspertów, słonce schodzi z najwyższego pułapu i grzeje zdecydowanie mniej, czy też może słabiej. Nie wiem, ja różnicy zbytniej nie dostrzegłem :P
Wyruszyłem z zamiarem odwiedzenia Dziewiczej Góry, a po drodze, jeśli uda mi się go zastać – Konia. No i oczywiście chciałem powtórzyć wycieczkę sprzed roku. Wycieczkę ważną, bo moją pierwszą „większą”, na zakupionym wtedy, nowym rowerze :) Czyli zamiast skierować się Bałtycką, w kierunku Karolina, ja udałem się Naramowicką w stronę Biedruska. Droga ta, jest naprawdę godna polecenia z jednego powodu. Może z dwa, lub trzy kilometry przed samym Biedruskiem, jest wspaniały zjazd :> Nowy, gładki asfalt i długi, trochę pokręcony spad :> Tym razem, udało mi się tam rozpędzić, do równo 55km/h. Co na rowerze, gdy z lewej wyprzedzają samochody, naprawdę daje zastrzyk adrenaliny :P Tak wiem, że to niewiele, ale ja do zbytnich ryzykantów nie należę i na mnie robi to wrażenie ;) Szczególnie że prędkość ta, utrzymuje się przez pewien czas :)
W każdym razie było fajnie :D Gdy już przejechałem przez Biedrusko, Promnice i Bolechowo, wjechałem na drogę do Owinsk, gdzie mieszka Konio. Tu ciekawostka – Droga była w remoncie. Żałuję iż nie zrobiłem żadnych zdjęć blisko kilometrowego korka, samochodów, czekających „na swoją kolej”, gdyż ruch odbywał się na tym odcinku wahadłowo. Mnie, jak i dwóm tubylczym rowerzystom, pan kierujący ruchem pozwolił przejechać po świeżo położonym, jeszcze mokrym asfalcie. Musze przyznać, że jazda po czymś takim, to dość ciekawe doznanie. I strasznie brudne, gdyż moje spodenki, jak i rama roweru, do teraz noszą ślady smoły. Ale warto było :D
Gdy już dotarłem pod Koniowy blok i próbowałem się dodzwonić do jego czołowego mieszkańca, zauważyłem jak wyżej wymieniony, nadciąga z lewej strony (ależ piękny i wybitny rym...). Chwilkę posiedzieliśmy, pogadaliśmy, po czym ja udałem się do głównego celu mej wycieczki, czyli tytułowej Dziewiczej Góry, Konio natomiast do domu, w celach wysoce przyziemnych ;)Tutaj mały przeskok w akcji, bo niby po co, miałbym opisywać jazdę polnymi i leśnymi drogami? Żeby moje wierne i obszerne, jednoosobowe grono stałych czytelników zasnęło nie dotrwawszy do świetnie zapowiadającego się, ekscytującego, oraz niewątpliwie porywającego swym bogactwem słownictwa, opisów, mnogością porównań, kwiecistością treści i wypowiedzi końca, czy też może raczej sedna notatki? O nie, nie będę wciskał dłużyzny opisując, te ciągnące się momentami przez malowniczą okolicę, sześć kilometrów, które dzieliło Koniową siedzibę od Dziewiczej Góry.
Napisze tylko, iż na sama Dziewiczą, rower wprowadziłem... To podejście, jest podobno najtrudniejszym, co mi, w przeciwieństwie do Jacka, z którym to właśnie byłem tam w zeszłym roku, sprawia sporo kłopotów... Ale i tak było lepiej, tym razem po wejściu, nie wyglądałem jak oblany beczką wody, niedźwiedź astmatyk po upojnej nocy z panią niedźwiedziową... W sensie... mniej dyszałem niż ostatnio.. Ale nie ważne... Bo i kogo to obchodzi? Będąc na górze, skierowałem się ku wierzy obserwacyjnej.
Wieża ta, ma 40m wysokości, sam taras widokowy, znajduje się jednak na 30 metrach. I tu pojawił się problem – co zrobić z rowerem? Zostawić go pod wieżą? Nie mam żadnego zapięcia, nawet prowizorycznego... Niby nikt się tam nie kręci, ale skąd mogę wiedzieć, czy akurat ktoś się nie znajdzie? To, że okazja czyni złodzieja, jest więcej niż oczywiste... Myślałem nad ukryciem go w krzakach, lecz w końcu, zdecydowałem się, po prostu oprzeć go o ścianę, pod malowniczym zadaszeniem.
I tak, pełen obaw i niepokoju, rozpocząłem wspinaczkę po schodach. I szedłem, i szedłem, i szedłem, a potem jeszcze szedłem... I gdy już myślałem, że jestem blisko, to szedłem, i szedłem, i szedłem, i szedłem... A może ja cały czas „szłem” i dlatego tok długo to trwało? Nie istotne... W końcu dostałem się na szczyt. Pierwsze co mnie uderzyło – to wiatr. Później był widok...
Naprawdę warto to zobaczyć... Z wierzy, widać nieomal cały Poznań i sporo miasteczek i wsi które znajdują się w okolicy
Z chęcią wrzucił bym tu kilka zdjęć więcej, lecz niestety – nie aparat, a telefon... Nic lepszego nie udało mi się uzyskać... Ale obiecuję, że wybiorę się tam kiedyś z prawdziwym aparatem i zrobię kilka godnych uwagi zdjęć. Póki co, mogę tylko powiedzieć, iż przestrzeń, gdy znajduje się człowiek na górze, jest niesamowita... Przytłaczająca i piękna, chciałoby się, móc ogarnąć ja wzrokiem, lecz się wymyka. Do tego dochodzi kompletna cisza i wycie wiatru... Po prostu coś niesamowitego. Dodam, że na wieży, byłem kompletnie sam, nie licząc pana, który trzy metry nad tarasem widokowym, ma swój punkt obserwacyjny, z którego wypatruje pożarów lasu i tego typu zagrożeń. Ale ani ja nie widziałem go, ani on mnie. To naprawdę niesamowite uczucie, stać samemu, przed tym ogromem przestrzeni i wiatrem smagającym twarz i ubranie... Zapomina się o wszystkim i nic nie jest w tej chwili istotne... No może z wyjątkiem pozostawionego trzydzieści metrów niżej, bez żadnego nadzoru i opieki roweru... I właśnie to, czy też raczej ten, lub raczej ta, bo o myśli mowa, nie pozwoliła mi cieszyć się tym uczuciem zbyt długo... Nie mam pojęcia ile czasu tam spędziłem wpatrując się w przestrzeń i chłonąc całym sobą atmosferę, ale przez ten właśnie rower, zacząłem mieć wrażenie, że zbyt wiele...Okrążyłem wiec jeszcze kilka razy taras i z ciężkim sercem, rozstałem się z widokiem i zgalopowałem po schodach na dół, po drodze mijając dwóch rowerzystów.
Na dole okazało się oczywiście, iż rower jak stał, tak stoi. Troszkę szkoda widoków, lecz i tak nie był bym już tam sam, a co za tym idzie, urok miejsca, podzielił by się na trzech i kto wie, czy było by tak przyjemnie i mistycznie jak wcześniej ;)
I cóż... Pozostał mi tylko zjazd w Dziewiczej Góry i powrót do domu. Tym razem trasą najprostszą i aż do ul. Bałtyckiej, bardzo przyjemną. Bo sama Bałtycka, do najprzyjemniejszych nie należy... Duży ruch, wąskie pobocze, a odcinek na którym jest ścieżka – krótki. Wracając, nie mogłem nie zahaczyć o Katedrę, którą jednak zdecydowanie bardziej wole po zmroku ;) Zmrok dodaje jej uroku :) (zupełnie jak mi :P)
I to chyba wszystko, udało mi się nie zmarnować dnia. Brak tylko tego kogoś, kto mógłby ten, lub następne takie dni, dzielić ze mną... Ona mogła by być tym kimś...
Nie ważne...
Do następnej notki drogie, szerokie grono czytelników, a może nawet i wielbicieli złożone z jednej cudownej Syrenki ;)
6 Comments:
Tomku kochany, fotki super, ale wiem skądinąd, że od tej wycieczki na Dziewiczą Góre popełnileś tyle innych tras, że aż żal, iż to nie opisane wszystko ;)
Pozdrawiam i nie każ na siebie tyle czekać!!!!
I głowa do góry :)
Faceci to świnie :P
Tej a ja to co - nie zagorzały czytelnik? Fakt - wielbiciel to wielkie słowo, ale zawsze z niecierpliwością czekam na nową notkę:)
no właśnie tej, a Sakur? a Pompon?
Jedna Syrenina istnieje na świecie? :P
Niby mamy równość w Polsce... (i braterstwo, kurwa, tez...)
sakur jest i bacznie obserwuje co sie dzieje na tandolowym blogu :D ostatnio troche nie ma czasu na siedzenie przy PC do rana ;P Tandolu Ty wiesz, ze mnie zachwyca kazda Twoja notka :)
No tobra, to w takim razie, moje wierne i obszerne grono czytelnikow, a kto wie, moze i fanow, sklada sie nie z jednej Syrenki, a jednej Syrenki, jednej Sakury i jednego Pompona. No to jest was troje, a troje jak wiadomo, to juz tlum :P W takim razie, dzikeuje wam za tlumne przybycie, oraz tlumne czytanie i komentowanie :)
no to kamuflarz zostal pominiety - lurka wystarczy tylko na chwile wyjechac z kraju a juz o mnie zapominaja :(
Prześlij komentarz
<< Home