DawnoNiedzielny wypad (notka zaległa)
Dziwny tytuł nie? :> No wiem, że dziwny, ale na szczęście nie bezsensowny ;) Chcę tu po prostu niedzielę, sprzed prawie dwóch tygodni. Jakoś wcześniej nie miałem czasu, by usiąść i tą w sumie krótką notkę naskrobać.
Dzień ten niedzielny był wyjątkowo leniwy i wietrzny, choć i słońca tegoż dnia nie brakowało. Siedziałem sobie ja spokojnie przy kompie, marnując czas i leniwiąc się okrutnie, gdy stan ten przerwał niespodziewanie esek od Jacka. Esek wyjątkowo treściwy, lecz pytający. Pozwolę sobie przytoczyć tu jego skomplikowaną, acz jak już wspomniałem, wymowną treść:
„Rowerowszy?”
I co ja biedny mogłem zrobić? Zrobiłem „pfff....”, okrasiłem je ”uhhh....”, po czym podsumowując ten wyjątkowo inteligentny wewnętrzny dialog, rzuciłem sam do siebie jeszcze z dwa „uhhh...” i zdecydowałem się zapytać „a dokąd?”, czy też coś w ten deseń. Niestety nie potrafię tego dokładnie powiedzieć, gdyż prawie dwa tygodnie, to dość czasu, by takie drobiazgi bezpowrotnie zatarły się w pamięci. Szczególnie jeśli mowa o pamięci tak dziurawej jak moja... :P
W każdym razie, ustaliliśmy mniej więcej, że Jacek do mnie podjedzie i tu, pod bramą, zdecydujemy gdzie się udamy.
Około 14:10, czyli punktualnie, bo na tą godzinę się umówiliśmy, gdyż miałem w domu pewne obowiązki i wcześniej się nie dało się, zjawił się Jac, też się. W planie miało być zwiedzenie Wielkopolskiego Parku Narodowego, znaczy propozycja taka pojawiła się i nawet wydała nam atrakcyjna. Ale kolega J, miał też w planie, udanie się do jednego z wspaniałych marketów sieci „Oszołom” (tu małe wyjaśnienie, dla mnie wszystkie markety są cudowne, wspaniałe i ogólnie super, a nawet hiper... Ale tylko w porywach...). Celem odwiedzin tego przybytku kultury i dobrej, rodzinnej oraz staropolskiej rozrywki, miał być zakup lampki tylniej do roweru, na której to brak Jacek dość dotkliwie cierpiał już pewnego czasu.
Do którego z dwóch „Oszołomów” się wybrać, zdecydowałem ja. Dlaczego ja? Bo lubię już tu kiedyś wspomnianą „trasę Syrenkowską”, a właśnie ona, jest najlepszą, jeśli chce się rowerem podjechać do Komornik, w których to znajduje się jedna z tych wspaniałych świątyń buraczkowej próżności i niekończącej się promocji... Poza tym, wpadłem na pomysł, by odwiedzić, choć na chwilkę i nie narzucając się, moją biblioteczną koleżankę, Monikę, która mieszka kawałek za Poznaniem. Jak wiadomo mając jasny cel, jedzie się zdecydowanie lepiej, szczególnie, gdy tak jak tego dnia, jechać się w ogóle nie chce i robi to, na przekór sobie oraz by dnia nie zmarnować.
Pojechaliśmy, długo nie szukaliśmy, dojechaliśmy.
Jac wszedł dzielnie w odmęty i otchłanie centrum handlowego, a ja, na parkingu, pilnowałem rowerów, popijając wodę i kontemplując przyszłych i byłych klientów molocha za moimi plecami. Gdy powrócił, niestety w tylko połowicznej chwale Jacek, ja postanowiłem również zapuścić się w trzewia handlowej bestii, by znaleźć bankomat, wypłacić co nie co i zakupić sobie np. Powerade, ku pokrzepieniu i ochłodzeniu się. Bankomatu niestety nie znalazłem, a właściwie znalazłem, ale nie taki, który chciałby ze mną rozmawiać.. Znaczy on chciał, tylko nie tak, jak ja chciałem... Tak to jest, gdy na koncie ma się poniżej 50zl... Wyszedłem wiec do Jacka, który litościwie poratował mnie banknotem jednodysznym.
Piszę o tym, gdyż później okaże się to w pewien sposób istotne. Ale jak to pewna znana postać medialna „nie uprzedzajmy jednak faktów”. Spod marketu, udaliśmy się z powrotem do Lubonia. W rzeczonym Luboniu przystanęliśmy na chwilę, by Jac mógł kupić jeszcze butelkę wody. Korzystając z okazji, zapytał przemiłą jego zdaniem panią sklepową, o drogę do Wir, z których to, mieliśmy szlakiem rowerowym udać się w kierunku jeziora Góreckiego. Gdy już skrótem, a właściwie drogą polną, dotarliśmy do kościółka w Wirach, niestety nie pamiętałem, z której strony kościoła, jest zjazd w drogę rowerową, oczywiście za pierwszym podejściem, skręciliśmy źle.. ;) Ale dzieki temu, miałem później troszkę czasu, by pstryknąć kościołowi kilka zdjęć. Szczególnie urzekł mnie aniołek na przedkościelnej bramie.
Dalej droga przebiegała bez zbędnych komplikacji. No może z wyjątkiem jednej. Droga rowerowa do jeziora, prowadzi pod, opisywanymi przeze mnie przy okazji wypadu do Mosiny słupach wysokiego napięcia. Jak reaguje na nie Jac, wiadomo...
Zakładam, że dziecko obdarowane kartonem czekolady, drugim, jeszcze większym cukierków, oraz dowolną zabawką, w zestawieniu z Jackiem oglądającym, lub stojącym między tymi słupami, wygląda na co najmniej pogrążone w depresji... ;)
Dalej, droga przez las. Szeroka, zacieniona, lekko spadzista, ogólnie przyjemna. A za nią – Wjazd na teren jeziora Góreckiego. Samo jezioro, jest dość ładne, lecz niestety gęsto oblepione wszelakiej maści plażowiczami i ich wrzaskiem, zdecydowanie traci na uroku... Nie mieści mi się w głowie, jak można nazwać spędzony tak czas „wypoczynkiem”...
Jako że naprawdę „nic tam po nas”, zwinęliśmy się w dalszą drogę. Po niedługim czasie i wybitnie na czuja, dotarliśmy do Szreniawy (no przesadzam z tym „na czuja”, w końcu była oznaczona droga rowerowa :P).
Kto wie, ten wie, a kto nie wie, ten się właśnie dowiaduje, iż w Szreniawie, znajduje się muzeum rolnictwa. Jako że już tam byliśmy, Jac wspaniałomyślnie zapłacił za nasz wstęp. Tym razem, było tanio, bo po 4zł. Dlaczego mówię że tym razem, bo akurat tego dnia, w tymże muzeum, odbywał się Festyn Kultury Żydowskiej. A właściwie kończył, bo pora była już późna jak na muzeum, czyli przed osiemnastą.
Spięliśmy rowery i ruszyliśmy zwiedzać.Pierwszą rzeczą, rzucającą się w oczy, był, jak to zwykle bywa, również pierwszy eksponat. Wiekowy Ciągnik parowy.
Może tutaj wygląda niepozornie, lecz wystarczy sobie wyobrazić, iż tylnie koło tego kolosa, ma około 175cm średnicy... Czyli jest większe ode mnie... Ot maleństwo...
Ale nie o eksponatach tegoż muzeum mam tu pisać. Mógłbym, ale wtedy czułbym się zobowiązany wszelakie opisy, ubarwić odpowiednimi zdjęciami, ale po pierwsze, nie jestem pewien, czy to zupełnie legalne, a po drugie – leniwy jestem jak smok. Poza tym, kto chce te wszystkie cuda myśli technicznej z minionych lat i epok na własne oczy zobaczyć, niech straci kiedyś dzień i wybierze się do tego muzeum. Choć właściwie „straci”, to nie jest dobre słowo, bo moim zdaniem, warto się tam udać.
Ale wracając do tematu. Jako że burczało nam w brzuchach, a i upał dawał o sobie znać, budka z napisem „KARCZMA”, jakoś tak sama rzuciła się w oczy. I tutaj, zaczął się taki jakby dramat... Co rozumiem przez dramat? Cennik... Może nie wybitnie szalony, lecz dość wyśrubowany... Jako że jak zapewne pamiętacie, ja nawet napój za Jacka błyskawicznie topniejący fundusz wycieczkowy kupiłem, nie zostało nam zbyt wiele pieniędzy... A zimne, ciemne piwo, oraz „siekany śledź na chałce” kuszą... No cóż... Pokrzepiliśmy się darmową próbką tabaki, która bardzo przypadła mi do gustu, a nazwy jej, za żadne skarby świata przypomnieć sobie nie potrafię i jęliśmy liczyć pieniądze...
Uzbierało nam się jakieś 10zł, piwo 3zł, a wymieniony wyżej śledź na chałce, złotych dwa. Więc idealnie. Lecz Jacek, jak to Jacek, nie był by sobą, gdyby nie powiedział: „zobaczysz, śledź pewnie i tak już się skończył”. Podejrzewał bym go o tajemnicze zdolności, z zakresu jasnowidztwa i prekognicji, gdyby to naprawdę, według prawa Murphiego, nie było tak oczywiste... No i trafił... Śledzia niema... I tu nadmienię, iż śledź, ze wszystkich tych przekąsek, był daniem najtańszym... Po krótkiej naradzie, postanowiliśmy zrezygnować z piwa, na rzecz „Kawioru Żydowskiego na Chałce”. Wbrew obawom, co do jadalności tegoż specyfiku, okazał się on pieczoną, mielona wątróbką, na małej kromce chałki... Całkiem dobrą wątróbka, muszę nadmienić ;) Po czymś, co mogę szumnie nazwać „posileniem się”, bo zaklasyfikował bym to raczej jako wstęp do zakąski, nadszedł czas zwiedzania muzeum. Niechętne dodam zwiedzanie. Chodziłem tam, ciągnięty prawie siłą przez Jacka, który trwał w twardym postanowieniu „zapłaciłem, to musze zobaczyć”. Nie chciało mu się tak samo jak mi, bo nie uwierzę że bardziej.
Dla tych, którzy widzą w całym tekście sprzeczność, bo najpierw pisałem, iż warto zwiedzić, a teraz twierdze, że nie miałem na to ochoty, małe wyjaśnienie. Otóż nie chodzi tu o muzeum, które jest warte wizyty, tylko o jaką specyficzną, wysysającą siły życiowe i chęci na robienie czegokolwiek aurą tego, pogodnego przecież dnia. Przejechaliśmy jakieś 35km, a czuliśmy się, jak po co najmniej osiemdziesięciu. Po przejściu pięćdziesięciu metrów, zwyczajnie bolały mnie nogi. Obsiedziałem chyba większość tamtejszych ławek, do czego wstyd się przyznawać, ale jak być rzetelnym, to na całego ;) Gdy już obejrzeliśmy na tyle dużą część eksponatów, by nie mieć uczucia wyrzucenia pieniędzy na bilet wstępu w błoto, zaczęliśmy kierować się ku wyjściu. Po drodze zauważyliśmy małe ogrodzenie, z którego przyglądał nam się z zaciekawieniem kozioł. Zdjęcie tegoż pana, umieszczam poniżej, choć tak do końca, nie wiem nawet w jakim celu ;P W końcu kozioł jak kozioł, prawda?
Tak jak mówiłem, przed zdjęciem Stefana (bo jakoś mi pasuje do niego to imię), kierowaliśmy się ku wyjściu. Ale nim zdecydowaliśmy się opuścić muzeum na dobre, zapragnęliśmy odpocząć. Była ku temu okazja, gdyż przy samej furtce wyjściowej, znajduje się ławeczka. Klapnęliśmy na nią bez sił. W końcu 45 minut chodzenia, to naprawdę nadludzki wyczyn, dla takich emerytów jak my. Siedząc tak, kontemplowaliśmy nasz stan, kompletnego wycieńczenia niczym, połączony z kompletną niechęcią do czegokolwiek, co wiąże się z jakimkolwiek wysiłkiem. A przecież czekał nas jeszcze około dwudziestokilometrowy powrót do domu. Nie wspominając o tym, że skoro byliśmy tak blisko, pewnie byśmy choć z daleka, dom Moniki odwiedzili.
I w tym właśnie miejscu, ja popisałem się niebywałymi wręcz umiejętnościami z zakresu jasnowidztwa, prekognictwa, a kto wie, może i telekinezy.
Bo siedząc na ławce i ze zgroza myśląc o czekającej nasz drodze powrotnej, zażartowałem sobie, żeby może przebić mi dętkę, dzięki czemu nie musiał bym wracać do domu rowerem, tylko zwyczajnie zadzwonił sobie po transport, w postaci np. ojca. Zaznaczyłem przy tym, że jak przebijać, to przednie koło, gdyż z tyłu mam nową, droższą dętkę. Gdy już jakimś cudem udało nam się podnieść z ławeczki, podeszliśmy do rowerów, gdzie okazało się, iż mangusta jest okulawiona... Na przednie koło... Ty sposobem mój tegoroczny bilans, dętki vs Tandol, zyskał wynik 3:0... A to dopiero początek lata... Panicznie wręcz boje się myśleć, co będzie dalej...
No nic... Jako że Monika podobno niedaleko mieszka, wybraliśmy się w spacer przez Szreniawę, żeby może u niej usterkę naprawić. A naprawić, bo Jacek, jako dobry i porządny rowerzysta, miał przy sobie komplet łatek, wraz z klejem i pompkę. Po dotarciu do najbliższego rozstaju dróg, stwierdziliśmy, że skoro dokładnie nie wiemy gdzie się udać, nie będziemy pieszo błądzić, więc przysiedliśmy na przydrożnym konarze, a ja zabrałem się za demontaż koła. Wszystko szło ładnie i pięknie, namierzyłem dziurę, namierzyłem maleńki, trzy milimetrowy kolec, który był sprawcą zaistniałej sytuacji, zmatowiłem dętkę, chwyciłem za klej i posmarowałem powietrzem miejsce klejenia... Tak, powietrzem... Okazało się z klej zwyczajnie się ulotnił... To nie przenośnia... Śliczna i niosąca nadzieję, pękata tubka, była zupełnie pusta...
Czy byliśmy zaskoczeni? Tylko troszkę ;) I gdy tak siedzieliśmy na tym pniu, z tak zwanego nienacka, pojawił się tubylec. Tubylec wieku średniego, gorąco zainteresowany zaistniałą sytuacją. Powiedzieliśmy co i jak, na co zareagował wielką chęcią niesienia pomocy. Zapytał, czy butapren się nada, bo tylko to w domu ma, przytaknęliśmy, gdyż lepszy rydz, niż nic. I gdy już odzyskałem wiarę w ludzką bezinteresowność i chęć niesienia pomocy, facet na odchodnym zapytał „a macie może papierosy?”. Co wzbudziło mój niepokój, a Jac powiedział wprost „nie wróci”. Po raz już dziś kolejny, miał rację. Bo jak to mówią „za darmo umarło”, i leży teraz pewnie w grobie, śmiejąc się do rozpuku... No cóż, ja postanowiłem, wbrew namową Jacka, by jednak popytać ludzi o klej i poradzić sobie samemu, wybrać prostszą drogę i zorganizowałem sobie transport. Transport, w postaci ojca, zadeklarował się być w ciągu godziny, co jednak budziło pewien optymizm :) Zostałem przez Jacka jeszcze odprowadzony pod muzeum, gdzie miałem czekać, na samochód, po czym udał się on w drogę powrotną, gdyż późno się robiło, a oświetlenia jednak nie posiadał, gdyż nowo nabyta przednia „najbrzydsza lampka świata” nie posiadała baterii, a tylna, jak już wcześniej chyba wspomniałem (a jeśli nie wspomniałem, to właśnie to robię) – spoczywa w pokoju.
A ja czekałem, rozmyślałem, a gdy po mnie przyjechano, odjechałem...
I to chyba wszystko, mogę tylko dodać, że dzień musiał być naprawdę leniwy, skoro napisanie tego posta, zajęło mi prawie dwa tygodnie (tak wiem, se wyolbrzymiam, ale wolno mi :P ).
Ciekawostką jest, iż w tym samy czasie Jacek opisał tą sama niedzielę na swoim blogu. I jestem ciekaw, jak bardzo nasze wersje, będą się różniły, bo choć trochę, zapewne będą. W końcu, ponoć ilu ludzi, tyle wersji ;) Kto chce porównać, nich sobie kliknie na Pomponowy backup z głowy i tam zweryfikuje moje słowa ;) Miłego czytania i...
Do następnego ;)
Dzień ten niedzielny był wyjątkowo leniwy i wietrzny, choć i słońca tegoż dnia nie brakowało. Siedziałem sobie ja spokojnie przy kompie, marnując czas i leniwiąc się okrutnie, gdy stan ten przerwał niespodziewanie esek od Jacka. Esek wyjątkowo treściwy, lecz pytający. Pozwolę sobie przytoczyć tu jego skomplikowaną, acz jak już wspomniałem, wymowną treść:
„Rowerowszy?”
I co ja biedny mogłem zrobić? Zrobiłem „pfff....”, okrasiłem je ”uhhh....”, po czym podsumowując ten wyjątkowo inteligentny wewnętrzny dialog, rzuciłem sam do siebie jeszcze z dwa „uhhh...” i zdecydowałem się zapytać „a dokąd?”, czy też coś w ten deseń. Niestety nie potrafię tego dokładnie powiedzieć, gdyż prawie dwa tygodnie, to dość czasu, by takie drobiazgi bezpowrotnie zatarły się w pamięci. Szczególnie jeśli mowa o pamięci tak dziurawej jak moja... :P
W każdym razie, ustaliliśmy mniej więcej, że Jacek do mnie podjedzie i tu, pod bramą, zdecydujemy gdzie się udamy.
Około 14:10, czyli punktualnie, bo na tą godzinę się umówiliśmy, gdyż miałem w domu pewne obowiązki i wcześniej się nie dało się, zjawił się Jac, też się. W planie miało być zwiedzenie Wielkopolskiego Parku Narodowego, znaczy propozycja taka pojawiła się i nawet wydała nam atrakcyjna. Ale kolega J, miał też w planie, udanie się do jednego z wspaniałych marketów sieci „Oszołom” (tu małe wyjaśnienie, dla mnie wszystkie markety są cudowne, wspaniałe i ogólnie super, a nawet hiper... Ale tylko w porywach...). Celem odwiedzin tego przybytku kultury i dobrej, rodzinnej oraz staropolskiej rozrywki, miał być zakup lampki tylniej do roweru, na której to brak Jacek dość dotkliwie cierpiał już pewnego czasu.
Do którego z dwóch „Oszołomów” się wybrać, zdecydowałem ja. Dlaczego ja? Bo lubię już tu kiedyś wspomnianą „trasę Syrenkowską”, a właśnie ona, jest najlepszą, jeśli chce się rowerem podjechać do Komornik, w których to znajduje się jedna z tych wspaniałych świątyń buraczkowej próżności i niekończącej się promocji... Poza tym, wpadłem na pomysł, by odwiedzić, choć na chwilkę i nie narzucając się, moją biblioteczną koleżankę, Monikę, która mieszka kawałek za Poznaniem. Jak wiadomo mając jasny cel, jedzie się zdecydowanie lepiej, szczególnie, gdy tak jak tego dnia, jechać się w ogóle nie chce i robi to, na przekór sobie oraz by dnia nie zmarnować.
Pojechaliśmy, długo nie szukaliśmy, dojechaliśmy.
Jac wszedł dzielnie w odmęty i otchłanie centrum handlowego, a ja, na parkingu, pilnowałem rowerów, popijając wodę i kontemplując przyszłych i byłych klientów molocha za moimi plecami. Gdy powrócił, niestety w tylko połowicznej chwale Jacek, ja postanowiłem również zapuścić się w trzewia handlowej bestii, by znaleźć bankomat, wypłacić co nie co i zakupić sobie np. Powerade, ku pokrzepieniu i ochłodzeniu się. Bankomatu niestety nie znalazłem, a właściwie znalazłem, ale nie taki, który chciałby ze mną rozmawiać.. Znaczy on chciał, tylko nie tak, jak ja chciałem... Tak to jest, gdy na koncie ma się poniżej 50zl... Wyszedłem wiec do Jacka, który litościwie poratował mnie banknotem jednodysznym.
Piszę o tym, gdyż później okaże się to w pewien sposób istotne. Ale jak to pewna znana postać medialna „nie uprzedzajmy jednak faktów”. Spod marketu, udaliśmy się z powrotem do Lubonia. W rzeczonym Luboniu przystanęliśmy na chwilę, by Jac mógł kupić jeszcze butelkę wody. Korzystając z okazji, zapytał przemiłą jego zdaniem panią sklepową, o drogę do Wir, z których to, mieliśmy szlakiem rowerowym udać się w kierunku jeziora Góreckiego. Gdy już skrótem, a właściwie drogą polną, dotarliśmy do kościółka w Wirach, niestety nie pamiętałem, z której strony kościoła, jest zjazd w drogę rowerową, oczywiście za pierwszym podejściem, skręciliśmy źle.. ;) Ale dzieki temu, miałem później troszkę czasu, by pstryknąć kościołowi kilka zdjęć. Szczególnie urzekł mnie aniołek na przedkościelnej bramie.
Dalej droga przebiegała bez zbędnych komplikacji. No może z wyjątkiem jednej. Droga rowerowa do jeziora, prowadzi pod, opisywanymi przeze mnie przy okazji wypadu do Mosiny słupach wysokiego napięcia. Jak reaguje na nie Jac, wiadomo...
Zakładam, że dziecko obdarowane kartonem czekolady, drugim, jeszcze większym cukierków, oraz dowolną zabawką, w zestawieniu z Jackiem oglądającym, lub stojącym między tymi słupami, wygląda na co najmniej pogrążone w depresji... ;)
Dalej, droga przez las. Szeroka, zacieniona, lekko spadzista, ogólnie przyjemna. A za nią – Wjazd na teren jeziora Góreckiego. Samo jezioro, jest dość ładne, lecz niestety gęsto oblepione wszelakiej maści plażowiczami i ich wrzaskiem, zdecydowanie traci na uroku... Nie mieści mi się w głowie, jak można nazwać spędzony tak czas „wypoczynkiem”...
Jako że naprawdę „nic tam po nas”, zwinęliśmy się w dalszą drogę. Po niedługim czasie i wybitnie na czuja, dotarliśmy do Szreniawy (no przesadzam z tym „na czuja”, w końcu była oznaczona droga rowerowa :P).
Kto wie, ten wie, a kto nie wie, ten się właśnie dowiaduje, iż w Szreniawie, znajduje się muzeum rolnictwa. Jako że już tam byliśmy, Jac wspaniałomyślnie zapłacił za nasz wstęp. Tym razem, było tanio, bo po 4zł. Dlaczego mówię że tym razem, bo akurat tego dnia, w tymże muzeum, odbywał się Festyn Kultury Żydowskiej. A właściwie kończył, bo pora była już późna jak na muzeum, czyli przed osiemnastą.
Spięliśmy rowery i ruszyliśmy zwiedzać.Pierwszą rzeczą, rzucającą się w oczy, był, jak to zwykle bywa, również pierwszy eksponat. Wiekowy Ciągnik parowy.
Może tutaj wygląda niepozornie, lecz wystarczy sobie wyobrazić, iż tylnie koło tego kolosa, ma około 175cm średnicy... Czyli jest większe ode mnie... Ot maleństwo...
Ale nie o eksponatach tegoż muzeum mam tu pisać. Mógłbym, ale wtedy czułbym się zobowiązany wszelakie opisy, ubarwić odpowiednimi zdjęciami, ale po pierwsze, nie jestem pewien, czy to zupełnie legalne, a po drugie – leniwy jestem jak smok. Poza tym, kto chce te wszystkie cuda myśli technicznej z minionych lat i epok na własne oczy zobaczyć, niech straci kiedyś dzień i wybierze się do tego muzeum. Choć właściwie „straci”, to nie jest dobre słowo, bo moim zdaniem, warto się tam udać.
Ale wracając do tematu. Jako że burczało nam w brzuchach, a i upał dawał o sobie znać, budka z napisem „KARCZMA”, jakoś tak sama rzuciła się w oczy. I tutaj, zaczął się taki jakby dramat... Co rozumiem przez dramat? Cennik... Może nie wybitnie szalony, lecz dość wyśrubowany... Jako że jak zapewne pamiętacie, ja nawet napój za Jacka błyskawicznie topniejący fundusz wycieczkowy kupiłem, nie zostało nam zbyt wiele pieniędzy... A zimne, ciemne piwo, oraz „siekany śledź na chałce” kuszą... No cóż... Pokrzepiliśmy się darmową próbką tabaki, która bardzo przypadła mi do gustu, a nazwy jej, za żadne skarby świata przypomnieć sobie nie potrafię i jęliśmy liczyć pieniądze...
Uzbierało nam się jakieś 10zł, piwo 3zł, a wymieniony wyżej śledź na chałce, złotych dwa. Więc idealnie. Lecz Jacek, jak to Jacek, nie był by sobą, gdyby nie powiedział: „zobaczysz, śledź pewnie i tak już się skończył”. Podejrzewał bym go o tajemnicze zdolności, z zakresu jasnowidztwa i prekognicji, gdyby to naprawdę, według prawa Murphiego, nie było tak oczywiste... No i trafił... Śledzia niema... I tu nadmienię, iż śledź, ze wszystkich tych przekąsek, był daniem najtańszym... Po krótkiej naradzie, postanowiliśmy zrezygnować z piwa, na rzecz „Kawioru Żydowskiego na Chałce”. Wbrew obawom, co do jadalności tegoż specyfiku, okazał się on pieczoną, mielona wątróbką, na małej kromce chałki... Całkiem dobrą wątróbka, muszę nadmienić ;) Po czymś, co mogę szumnie nazwać „posileniem się”, bo zaklasyfikował bym to raczej jako wstęp do zakąski, nadszedł czas zwiedzania muzeum. Niechętne dodam zwiedzanie. Chodziłem tam, ciągnięty prawie siłą przez Jacka, który trwał w twardym postanowieniu „zapłaciłem, to musze zobaczyć”. Nie chciało mu się tak samo jak mi, bo nie uwierzę że bardziej.
Dla tych, którzy widzą w całym tekście sprzeczność, bo najpierw pisałem, iż warto zwiedzić, a teraz twierdze, że nie miałem na to ochoty, małe wyjaśnienie. Otóż nie chodzi tu o muzeum, które jest warte wizyty, tylko o jaką specyficzną, wysysającą siły życiowe i chęci na robienie czegokolwiek aurą tego, pogodnego przecież dnia. Przejechaliśmy jakieś 35km, a czuliśmy się, jak po co najmniej osiemdziesięciu. Po przejściu pięćdziesięciu metrów, zwyczajnie bolały mnie nogi. Obsiedziałem chyba większość tamtejszych ławek, do czego wstyd się przyznawać, ale jak być rzetelnym, to na całego ;) Gdy już obejrzeliśmy na tyle dużą część eksponatów, by nie mieć uczucia wyrzucenia pieniędzy na bilet wstępu w błoto, zaczęliśmy kierować się ku wyjściu. Po drodze zauważyliśmy małe ogrodzenie, z którego przyglądał nam się z zaciekawieniem kozioł. Zdjęcie tegoż pana, umieszczam poniżej, choć tak do końca, nie wiem nawet w jakim celu ;P W końcu kozioł jak kozioł, prawda?
Tak jak mówiłem, przed zdjęciem Stefana (bo jakoś mi pasuje do niego to imię), kierowaliśmy się ku wyjściu. Ale nim zdecydowaliśmy się opuścić muzeum na dobre, zapragnęliśmy odpocząć. Była ku temu okazja, gdyż przy samej furtce wyjściowej, znajduje się ławeczka. Klapnęliśmy na nią bez sił. W końcu 45 minut chodzenia, to naprawdę nadludzki wyczyn, dla takich emerytów jak my. Siedząc tak, kontemplowaliśmy nasz stan, kompletnego wycieńczenia niczym, połączony z kompletną niechęcią do czegokolwiek, co wiąże się z jakimkolwiek wysiłkiem. A przecież czekał nas jeszcze około dwudziestokilometrowy powrót do domu. Nie wspominając o tym, że skoro byliśmy tak blisko, pewnie byśmy choć z daleka, dom Moniki odwiedzili.
I w tym właśnie miejscu, ja popisałem się niebywałymi wręcz umiejętnościami z zakresu jasnowidztwa, prekognictwa, a kto wie, może i telekinezy.
Bo siedząc na ławce i ze zgroza myśląc o czekającej nasz drodze powrotnej, zażartowałem sobie, żeby może przebić mi dętkę, dzięki czemu nie musiał bym wracać do domu rowerem, tylko zwyczajnie zadzwonił sobie po transport, w postaci np. ojca. Zaznaczyłem przy tym, że jak przebijać, to przednie koło, gdyż z tyłu mam nową, droższą dętkę. Gdy już jakimś cudem udało nam się podnieść z ławeczki, podeszliśmy do rowerów, gdzie okazało się, iż mangusta jest okulawiona... Na przednie koło... Ty sposobem mój tegoroczny bilans, dętki vs Tandol, zyskał wynik 3:0... A to dopiero początek lata... Panicznie wręcz boje się myśleć, co będzie dalej...
No nic... Jako że Monika podobno niedaleko mieszka, wybraliśmy się w spacer przez Szreniawę, żeby może u niej usterkę naprawić. A naprawić, bo Jacek, jako dobry i porządny rowerzysta, miał przy sobie komplet łatek, wraz z klejem i pompkę. Po dotarciu do najbliższego rozstaju dróg, stwierdziliśmy, że skoro dokładnie nie wiemy gdzie się udać, nie będziemy pieszo błądzić, więc przysiedliśmy na przydrożnym konarze, a ja zabrałem się za demontaż koła. Wszystko szło ładnie i pięknie, namierzyłem dziurę, namierzyłem maleńki, trzy milimetrowy kolec, który był sprawcą zaistniałej sytuacji, zmatowiłem dętkę, chwyciłem za klej i posmarowałem powietrzem miejsce klejenia... Tak, powietrzem... Okazało się z klej zwyczajnie się ulotnił... To nie przenośnia... Śliczna i niosąca nadzieję, pękata tubka, była zupełnie pusta...
Czy byliśmy zaskoczeni? Tylko troszkę ;) I gdy tak siedzieliśmy na tym pniu, z tak zwanego nienacka, pojawił się tubylec. Tubylec wieku średniego, gorąco zainteresowany zaistniałą sytuacją. Powiedzieliśmy co i jak, na co zareagował wielką chęcią niesienia pomocy. Zapytał, czy butapren się nada, bo tylko to w domu ma, przytaknęliśmy, gdyż lepszy rydz, niż nic. I gdy już odzyskałem wiarę w ludzką bezinteresowność i chęć niesienia pomocy, facet na odchodnym zapytał „a macie może papierosy?”. Co wzbudziło mój niepokój, a Jac powiedział wprost „nie wróci”. Po raz już dziś kolejny, miał rację. Bo jak to mówią „za darmo umarło”, i leży teraz pewnie w grobie, śmiejąc się do rozpuku... No cóż, ja postanowiłem, wbrew namową Jacka, by jednak popytać ludzi o klej i poradzić sobie samemu, wybrać prostszą drogę i zorganizowałem sobie transport. Transport, w postaci ojca, zadeklarował się być w ciągu godziny, co jednak budziło pewien optymizm :) Zostałem przez Jacka jeszcze odprowadzony pod muzeum, gdzie miałem czekać, na samochód, po czym udał się on w drogę powrotną, gdyż późno się robiło, a oświetlenia jednak nie posiadał, gdyż nowo nabyta przednia „najbrzydsza lampka świata” nie posiadała baterii, a tylna, jak już wcześniej chyba wspomniałem (a jeśli nie wspomniałem, to właśnie to robię) – spoczywa w pokoju.
A ja czekałem, rozmyślałem, a gdy po mnie przyjechano, odjechałem...
I to chyba wszystko, mogę tylko dodać, że dzień musiał być naprawdę leniwy, skoro napisanie tego posta, zajęło mi prawie dwa tygodnie (tak wiem, se wyolbrzymiam, ale wolno mi :P ).
Ciekawostką jest, iż w tym samy czasie Jacek opisał tą sama niedzielę na swoim blogu. I jestem ciekaw, jak bardzo nasze wersje, będą się różniły, bo choć trochę, zapewne będą. W końcu, ponoć ilu ludzi, tyle wersji ;) Kto chce porównać, nich sobie kliknie na Pomponowy backup z głowy i tam zweryfikuje moje słowa ;) Miłego czytania i...
Do następnego ;)
4 Comments:
Też jestem w szoku że nie pominąłem żadnego istotnego faktu, bo czasem gdy czytałem Twoje notki o wielu rzeczach przypominałem sobie dopiero z nich:) Fajnie też że tak długo się za to zabierałeś, bo dzięki temu napisaliśmy totalnie niezależnie:) Gdybyś opublikował to wcześniej, to pewnie po przestudiowaniu Twojego tekstu w wielu miejscach miałbym problemy ze znalezieniem własnych słów mając w pamięci Twoje.
Cóż za tekścik! Prawie książka! Mniam, smaczna lekturka. Prawie żebyśmy sięspotkali, bo miałam wielką ochotę przyjść na ten festyn, ale ochota przegrała z lenistwem, więc podczas gdy wy wąchaliście resztki kleju, ja opierdalałam się w chłodnym i zacisznym domostwie.. ;)
Aaa, jestescie pewn, że to było j. Góreckie? Z opisu mi wychodzi, że jednak Jarosławieckie...
Tomek, musimy to skonsultować nad mapą :)
Acha! Zafona kończę ;)
Żądamy nowej notki!!!!!!!!!!!!!
No ejjjjjjj..... ;((((
Bo się obrażę...
Prześlij komentarz
<< Home