poniedziałek, czerwca 18, 2007

Siała Baba mak(i)

Oto Baba:

Co nie podlega wątpliwości, prawda?
A oto mak(i):

I kompilacja Baba + maki, lub maki + Baba, jak kto woli

Czemu również zaprzeczyć sie nie da. Niestety zaprzeczyć trzeba temu, że to ta wyżej przedstawiona Baba, siała ten niżej (bo pod Babą), tudzież wyżej (bo nad tym tekstem), przedstawiony mak(i). Tak naprawdę maki te, są samosiejkami, a dzięki Babie (zwanej dalej Sakurem) mieliśmy okazje zwiedzić to naprawdę świetne miejsce. Jak do tego doszło? Już mówię. Pewnej czerwcowej środy, w imieniny tegoż miesiąca, po opuszczeniu kiosku na głogowskiej, umówiłem sie z Jackiem na mały wypad rowerowy. Pogoda była śliczna, godzina młoda, mnie ciągnęło w stronę Kurnika (nie, nie jestem kurofilem, Kurnik to miasto) ale Jacek od jakiegoś już czasu uskarżał się na niedobory Sakura w życiorysie, więc postanowiliśmy udać się w stronę Mosiny, z opcją „jak by co, na Kurnik odbijemy”. Po drodze Jac miał do załatwienia wpis dla jakiegoś swojego kolegi ze studiów. Pojechaliśmy po ten wpis na Dębiec. Załatwianie go, zajęło mu zdecydowanie zbyt wiele czasu... Przez co godzina znacznie posunęła się w minutach (tak ze stu dwudziestu minutach) i więcej określenie „młoda” już do niej nie pasowało... Mimo to ruszyliśmy w dalszą drogę, na początek do Puszczykowa. I właśnie na „śmieszce rowerowej” (bo tylko tym mianem można określić ten pas „prawie_jak_asfaltu”), ciągnącej się pomiędzy Luboniem, a właśnie Puszczykowem, spotkaliśmy... Coś? Kogoś? Ciężko stwierdzić... W każdym razie było to coś, lub był to ktoś, ubrany po rowerowemu, posiadający kask i dziko gnający na trójkołowym rowerze w dół „śmieszki”, z wypisaną na twarzy determinacją, jaką można zobaczyć tylko u... No właściwe to wątpię by taką determinację można było zobaczyć gdziekolwiek indziej... Ryknęło toto zatrważająco mijając naszą dwójkę, po czym z łoskotem swych trzech kół i nienaoliwionego łańcucha oddaliło się z zastraszającym tempie. Gdy teraz o tym myślę, to gdyby nie towarzystwo Jacka, uznał bym, że mi się to po prostu przewidziało, lub przyśniło... Na szczęście dalej było juz normalniej. Zatrzymaliśmy sie, na tradycyjną porcje lodów u Kostusiaka, ciesząc podniebienia wybitnym smakiem, nozdrza czystym powietrzem, a wzrok jakoś wyjątkowo dopisującą tego dnia, urodziwą lokalną „fauną”. Po tej małej uczcie dla zmysłów ruszyliśmy do Mosiny. Gdy już dotarliśmy pod Sakurowe domostwo, zostaliśmy zaproszeni do ogrodu i uraczeniu przez Sakurową Rodzicielkę lodami i wybornie zimnym sokiem porzeczkowym. Po krótkiej naradzie, Sakur postanowiła zabrać nas nad jakiś bliżej nieokreślony staw. Jako że bliżej nieokreślone stawy i jeziora są miejscami zazwyczaj nad wyraz ciekawymi, bez sprzeciwu podążyliśmy za nią. I brnąc przez pola i mijając lasy, wjechaliśmy w taka oto drogę

Urocza, prawda? Zatrzymaliśmy sie tam na dłuższą chwilę, zachwyceni dziko rosnącymi pomiędzy łanami zboża makami, a naprawdę było się czym zachwycać

Zdjęcia, jak to niestety zazwyczaj bywa, nie oddają nawet części klimatu i urody miejsca, a na pewno nie moje, robione zaledwie telefonem komórkowym... :) Jak wyglądają zdjęcia które zrobił Jacek swoją lustrzanką? Nie mam pojęcia, jakoś jeszcze do mnie nie dotarły... No może z wyjątkiem trzech. Pierwsze z nich, przedstawia naszą trójkę widzianą z lotu ręki

Drugie... Ekhm... Cóż, na drugim postać jakby bajkowa, czyli po prostu Shrek, tudzież „prawie jak Shrek”

I trzecie na którym widnieje człowiek pierwotny, szykujący się do... Powiedzmy, że po prostu człowiek pierwotny...

Tak, wiem, nie ma się czym chwalić... Ale jest się z czego śmiać i o to chyba chodzi, nieprawdaż? ;)

Gdy skończyła nam sie inwencja i pomysły na kolejne dziwne zdjęcia (przypominam, iż jest ich więcej, ale przyjdzie poczekać nim ujrzą światło dzienne, jeśli w ogóle to kiedykolwiek nastąpi, bo mimo, iż Jacek na marudzenia o tym, że musi zabrać się wreszcie za swojego bloga, a i zdjęcia ludziom porozsyłać, reaguje pokora i obietnica poprawy, które są chyba fałszywe, bo jakoś nic się u niego w tym kierunku nie dzieje...) udaliśmy się do celu naszej podróży, czyli Sakurowego jeziorko-stawu. Okazał sie on terenem prywatnym, pieczołowicie odgrodzonym od reszty świata, z buszującym na domiar złego po „właściwej stronie ogrodzenia” właścicielem. Nie pozostało nam nic innego, jak zawrócić. Godzina stawała się sędziwa (czytaj – pora robiła sie późna), więc niestety, ale wypadało się zbierać do domu, bo jak wiadomo powrót rowerem wyposażonym jedynie w „światła pozycyjne” po zmroku, choć asfaltowymi, to jednak leśnymi i nieoświetlonymi drogami, nie jest niczym przyjemnym. Posiedzieliśmy więc jeszcze chwilę na Mosińskim rynku, gdzie udało mi sie za pomocą profesjonalnego statywy, jakim jest betonowy kwietnik i samowyzwalacza w telefonie, zrobić naszej trójcy ostatnia fotkę, po czym przyszło się pożegnać i wracać ścigając się z nadchodzącym zmrokiem do domu.


I to chyba na tyle, kolejny raz mogę powiedzieć, że naprawdę udał mi sie dzień, kolejny raz dzięki Sakurowi, Jackowi i rowerowi, bawiłem sie naprawdę dobrze i kładłem sie spać z głową pełna fajnych wspomnień, których skromną częścią się właśnie z wami podzieliłem. Oby takich dni było więcej, dużo więcej :)

Do następnej, opisującej mój pobyt w Warszawie ;)

3 Comments:

Anonymous Anonimowy said...

17:49:34 tandol
zabijesz mnie
17:49:38 sakurex (
co?
sie
stalo
17:49:43 tandol
noooo
zaraz sie dowiesz
17:49:56 tandol
powiedz mi tylko, jak chcesz mnei zabić?
17:50:02 sakurex
okrutnie
17:50:32 sakurex
tortury
17:50:38 sakurex
krewe
krew
17:50:47 sakurex
igly
bol
dluuugi bol
meczarnia

Ja Ci dam babe :P
Dzieki ze byliscie, jak zawsze bylo zajebiscie :D Brakuje mi tu jednak fotek pieknej sciezki rowerowej z jeszcze piekniejszymi znakami...

6:10 PM  
Anonymous Anonimowy said...

hmmm
z makami za uszami wygladasz jak ..... shrek :) sorka za skojazonko ale tak mi sie skojazylo odrazu :)

10:46 AM  
Anonymous Anonimowy said...

Cudne! :)))

3:46 PM  

Prześlij komentarz

<< Home